
Brugia nie zachęca do pośpiechu. Nie przyciąga neonami, ani głośnymi reklamami. Wciąga cicho, mamiąc małymi, wąskimi uliczkami, kanałami pełnymi wody i brukowanymi placami, gdzie czas zatrzymał się jakieś kilka wieków temu. Z Otwocka do Brugii, położonej w belgijskiej Flandrii, jest w linii prostej jakieś 1 100 km. Jeśli lubicie historię i chcielibyście zobaczyć na własne oczy jak wyglądało średniowieczne miasto, wybierzcie się właśnie tutaj. Na pewno nie będziecie żałować…
Brugia to dziwne miejsce
Tu czas biegnie powoli i po swojemu. Przenosi Cię w fascynującą podróż do czasów, kiedy wszystko się zaczęło, poczynając od pierwszej osady, aż do rozkwitu w średniowieczu. W tamtych czasach, Brugia była jednym z najważniejszych miast w Europie i stanowiła bogate centrum handlowe. Na przełomie XIII i XV wieku, miasto słynęło z obrotu tkaninami, będąc domem dla różnorakich kupców, w tym - hanzeatyckich, co sprawiało, że jej port przyciągał handlarzy z całego kontynentu.
W wielu miastach Europy, średniowieczne centra wyglądają tak, jakby były zbudowane specjalnie pod turystów. Stylizowane, poprawione, wypolerowane. Ale nie w Brugii… Brugia nie udaje. Tu cegła naprawdę pamięta czasy kupców z Indii, a średniowieczne budynki, tak jak niegdyś, odbijają dźwięk dzwonów, tonąc w zapachu chleba pieczonego o poranku.
Bo ona nie musi się starać. Jest prawdziwa. Wstajesz rano, wychodzisz na pusty jeszcze rynek Grote Markt i czujesz ten dziwny spokój. Z góry patrzą kolorowe fasady kamienic, takie same jak pięć wieków temu. A zza rogu wyłania się dzwonnica Belfort. Wysoka, surowa i groźna, na której szczyt prowadzi 366 schodów.
Dachy brugijskich domów układają się w czerwoną mozaikę. O tej porze jest jeszcze cicho. Mleczarz zostawia przed kafejkami towar w wiklinowych koszach, a piekarze ciągną wózki pełne bagietek i bułek z makiem. Zapach drożdżowego ciasta, czekolady i kawy unosi się w powietrzu - jak obietnica dobrego dnia, a jedynym dźwiękiem jaki słyszysz, jest stukot rowerowych kół mknących po bruku.
Ulice Brugii pachną czekoladą
Dosłownie. W pracowniach przy Wollestraat i Katelijnestraat robi się praliny, prawdziwe, ręcznie formowane, o smakach dziwnych i odważnych. Karmel z solą, ocet balsamiczny, chilli. Tu cukiernictwo nie jest produktem a sztuką. W małej pracowni „The Chocolate Line” można spotkać samego mistrza Dominique’a Persoone’a, który ze swadą opowiada o smakach, jakie przywiózł z podróży po Meksyku. Na wystawie cukierni Dumon leżą czekoladowe figurki łabędzi. W przezroczystym opakowaniu połyskują praliny z koniakiem i korzennym marcepanem. Starszy pan w kapeluszu kupuje sześć - po jednej - dla każdego wnuka.
W turystycznych folderach piszą: „Wenecja Północy”. To błąd, to nie Wenecja. Brugia nie jest tłumna, głośna czy wyeksponowana. Kanały płyną tutaj cicho, zakręcają pod mostami i powoli odsłaniają charakterystyczne punkty miasta. Rejsy łodzią pokazują miasto z perspektywy, jaką znali dawni flandryjscy kupcy. W łodzi z turystami, przewodnik opowiada historię miejskich łabędzi. Legenda mówi, że cesarz Maksymilian kazał Brugii hodować te ptaki za karę, za bunt wywołany przez mieszkańców. Podobno są strażnikami pamięci cesarskiego urzędnika zabitego przez mieszczan. Ale to nie woda jest tutaj najważniejsza. Prawdziwe życie Brugii toczy się na ulicach.
W Beginażu, dawnym klasztorze, w którym mieszkały kobiety żyjące jak zakonnice, dziś panuje cisza. Na dziedzińcu pachnie lipą, a ściany pamiętają jeszcze szept dawnych modlitw. Pośród bieli ścian, prostych okien i drewnianych drzwi, czas nie ruszył z miejsca ani na krok. Starsza kobieta siedząca na ławce, pokazuje młodej dziewczynie sztukę robienia koronki. Jej ręce poruszają się powoli, acz systematycznie, tworząc wzór tak samo precyzyjny i dokładny jak niegdyś. W Brugii nie warto się spieszyć. Tu wszystko ma swój rytm.
Miasto karmi prosto i dobrze
Frytki, te prawdziwe, grube, smażone na łoju, można kupić w wielu miejscach. Belgowie jedzą je z majonezem. Piwo? W Brugii traktowane jest niesłychanie poważnie. W browarze De Halve Maan - od pokoleń warzą Brugse Zot - jasne, mocne, z wyraźnym smakiem chmielu. Zwiedzanie browaru kończy się kuflem świeżego napoju, który nalany z kurka, smakuje zupełnie inaczej, niż ten z butelki. Lepiej. Bardziej lokalnie.
Wieczorem Brugia pustoszeje. Turyści wracają autokarami lub koleją do Brukseli. Miasto zaczyna oddychać. Z ulic znika tłum, pozostaje cichy stukot rowerów, światła w oknach i głosy w kawiarniach. Nad kanałem przy Rozenhoedkaai, woda robi się gładka jak lustro. Kamienice odbijają się w niej ostro, precyzyjnie i bez fałszu. To tu powstają zdjęcia, które potem można zobaczyć w albumach. Ale aparat, nawet ten najlepszy, nie odda tego szczególnego, wieczornego klimatu i łagodnej bryzy niosącej zapachy miasta.
W barze ’t Brugs Beertje, gdzie podają trzy setki piw, siedzą miejscowi. Rozmawiają po flamandzku, śmiejąc się głośno i donośnie. Nikt nie zerka w telefon. Kelnerka przynosi kolejne kufle bez pośpiechu. Tu nikt nie goni. W Brugii można siedzieć godzinami nad jednym piwem i nikomu to nie przeszkadza.
Brugia nie jest tanim miastem. Wstęp na dzwonnicę kosztuje piętnaście euro. Rejs po kanałach - dwanaście. Piwo w barze - pięć, a czasem nawet dwanaście euro. Obiad w restauracji - nawet trzydzieści za osobę. Ale prawdziwe skarby Brugii są za darmo. Spacer o świcie, gdy rynek jest pusty i pachnie świeżymi wypiekami. Widok z mostu Bonifacius, gdzie woda pod stopami odbija widok starych domów. Dziedziniec Beginażu w południowym słońcu. Te obrazy zostają w głowie na długo.
Brugia jest najlepsza dla tych, którzy zostają na noc
Jednodniowi turyści widzą ją powierzchownie. Prawdziwy obraz miasta zaczyna się dopiero po zmroku, gdy znikają grupy z przewodnikami, a światło w oknach zaczyna mięknąć. Wtedy warto przejść się pustą ulicą Sint-Annaplein, dojść nad Jezioro Miłości - Minnewater - i popatrzeć na łabędzie śpiące pod mostem.
Brugia to nie miasto dla zakochanych, choć wielu ich przyjeżdża w parach. To miasto dla tych, którzy chcą zatrzymać się choć na chwilę. Dla samotnych, którzy szukają spokoju. Dla rodzin z dziećmi, które chcą pokazać swym pociechom bezpieczny, cichy świat. Dla starszych podróżników, którzy już nigdzie nie muszą się spieszyć. Dla przyjaciół, którzy szukają piwa i nocnych rozmów.
W browarze De Halve Maan, gdzie warzy się Brugse Zot, przewodnik pokazuje podziemny rurociąg. To nie żart, piwo płynie przecież pod miastem, z browaru do rozlewni, dwa kilometry dalej. „Wszyscy myślą, że to legenda” - śmieje się przewodnik. Ale to prawda. Nawet tu Brugia jest powolna. Nikt nie wozi piwa cysternami, nie robi hałasu. Płynie samo.
W antykwariacie przy Sint-Amandsstraat można znaleźć stare książki o Brugii. Otwieram tom z 1912 roku. Patrzę na rysunki kamienic, które wciąż stoją. Nic się nie zmieniło. Właściciel, brodaty Belg w aksamitnej marynarce, patrzy zza kontuaru. „Szukasz czegoś o historii miasta?” - pyta. Kręcę głową. „O Brugii nie trzeba czytać. Wystarczy tu przyjechać” - odpowiada.
Przed południem w muzeum Groeninge jest bardzo tłoczno. Obrazy van Eycka, Memlinga, Boscha. Dawne twarze, delikatne dłonie Madonny przedstawionej na płótnach i płaszcze świętych kapiące od złota. Ale najlepsze są te mniej znane. Subtelne medytacyjne portrety, charakteryzujące się większą mimiką i delikatnością barw. Brugia na płótnie wygląda tak samo jak dziś. Nie udaje miasta muzeum. Nie przebiera się w kostiumy dla turystów. Jest taka, jaka była. Zwyczajna, prawdziwa i cicha.
Andrzej Idziak
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie