Reklama

Moją pasją jest film

20/09/2017 18:20

17 września obchodziliśmy kolejną rocznicę upamiętniającą agresję ZSRR na Polskę. Mało kto wie, że film „Syberiada polska” w reżyserii Janusza Zaorskiego (z 2013r.), który również opowiada o tych wydarzeniach, kręcony był m.in. w lesie pod Otwockiem.

Jest to historia oparta na powieści Zbigniewa Domino przedstawiająca losy mieszkańców podolskiej wsi „przesiedlonych" w głąb Związku Radzieckiego z terenów zajętych przez Rosjan na mocy układu Ribbentrop - Mołotow w 1939 roku. Syberyjską scenerię naśladował las pod Otwockiem. To właśnie tam odtworzono rosyjski łagier, w którym rozegrała się jedna z kluczowych scen filmu, podczas której jego bohaterowie dowiadują się o wyzwoleniu.

O kinie, pisaniu scenariuszy, reżyserii i o tym co jest w życiu ważne, z  Januszem Zaorskim - scenarzystą, reżyserem i producentem filmowym - rozmawia Andrzej Idziak

- Czym jest dla Pana sukces? Czy czuje się Pan człowiekiem spełnionym?

- W pewnym sensie TAK…, ale życie ma tyle przegród i szufladek, że to poczucie pełnego spełnienia nigdy nie jest możliwe. Tak naprawdę bowiem nie chodzi o to, „by złapać króliczka, ale by… gonić go”, by być aktywnym, by wychodzić naprzeciw rozmaitym wyzwaniom. Nawet jeżeli udało się zrealizować dobry spektakl czy nakręcić głośny film, to nie ma co spoczywać na laurach, trzeba iść dalej. Sukces w życiu smakuje najlepiej, kiedy udaje się osiągnąć zadowolenie nie tylko w pracy, ale i w rodzinie.

- Z którym z wykonywanych zawodów identyfikuje się Pan najbardziej: jest Pan w większym stopniu reżyserem czy scenarzystą, a może jednak producentem filmowym?

- Najbardziej czuję się reżyserem. I to reżyserem filmowym, mimo tego, że na co dzień więcej pracuję w teatrze, w telewizji i w radiu. W swoim życiu zawodowym zajmowałem się  zresztą różnymi formami kreacji, łącznie z kabaretem, zdarzało mi się nawet reżyserować spektakle w Teatrze Wielkim. Z tych wszystkich zajęć najbardziej jednak pasjonuje mnie film i reżyseria filmowa.

- Najbardziej znany Pana film to „Matka Królów”, za który otrzymał Pan Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie Zachodnim. Pokazywano go na kilkudziesięciu festiwalach i przeglądach na prawie wszystkich kontynentach. Niech Pan powie, dlaczego ten film jest tak szczególny?

- Myślę, że dlatego iż opowieść o matce, która chce wychować synów na prawych ludzi jest zrozumiała pod każdą szerokością i długością geograficzną. Pokazanie dramatu matki, której przyszło żyć i wychowywać synów w czasach okupacji hitlerowskiej, a później terroru stalinowskiego jest odbierany tak samo w Polsce, jak np. w Meksyku. Film opowiada o rozczarowaniu powojenną Polską i klęsce komunistycznych ideałów. To obraz przemian, pokazujący jak niszczycielska może być ideologia. Tytułowa bohaterka - Łucja Król - musi radzić sobie nie tylko z biedą, ale również dokonywać niełatwych wyborów w trudnych czasach, w których przyszło jej żyć. Ta kobieta z niezwykłą siłą, godnością, niezależnością i odwagą walczy o rodzinę oraz dobro swoich dzieci. Uniwersalizm tej postaci jest odbierany tak samo w każdym kraju.

- W Polsce masowa widownia kojarzy Pana bardziej z ,,Piłkarskim pokerem" niż z ,,Matką Królów". Podobno od 1990 roku ten film wyświetlany był w telewizji ponad kilkaset razy. Jest tak ponadczasowy, czy po prostu wciąż aktualny?

- Myślę, że to drugie… Jak przystępowałem do robienia tego filmu, to miałem ambicję, aby opowiedzieć nie tylko o aferach piłkarskich. Pamiętajmy, że to był koniec dekady lat osiemdziesiątych… Chciałem zrobić film, który w sposób przewrotny pokaże ówczesną rzeczywistość, ten szalony ustrój socjalistyczny. Jak gnije, jak upada, jakie to wszystko jest niskie moralnie. A ponieważ miałem dużą wiedzę o klubowej piłce nożnej, postanowiłem umiejscowić akcję filmu właśnie w środowisku piłkarskim. ,,Piłkarski poker" ujawnia więc kulisy krajowej piłki, która  toczy się po równi pochyłej, a wyniki i jakość gry są uzależnione od tego, kto jest w stanie zapłacić więcej. Korupcja, zepsucie, brak jakichkolwiek ideałów, słowem - nic, co miałoby coś wspólnego z prawdziwym sportem. I prawda stara jak świat, że wielkie afery są tam, gdzie są wielkie pieniądze. Znamy to wszyscy z życia: afera Fryzjera, niedziele „cudów”, nieprawdopodobne wyniki meczów... To jest też problem uniwersalny, bo przecież afery są wszędzie, do dzisiaj. Zespół Hertha Berlin, np. za kupowanie wyników meczów został zdegradowany w Niemczech do drugiej ligi, król strzelców pamiętnego dla nas Mundialu z 1982 roku, na którym graliśmy ze Zbigniewem Bońkiem w składzie i na którym zdobyliśmy trzecie miejsce, Paolo Rossi został złapany na tym, że wraz z innymi zawodnikami i trenerami w totolotku piłkarskim ustawiał wyniki, za co zresztą został zdyskwalifikowany. To dowód na to, że starożytne przysłowie „pecunia non olet” jest wciąż aktualne. Problem wciąż istnieje i nie sądzę, aby kiedykolwiek udało się go zlikwidować, co najwyżej tylko w jakimś stopniu ograniczyć.

- W jakim kinie czuje się Pan lepiej: gatunkowym czy artystycznym?

- Jak spojrzy Pan na całą moją twórczość, to zorientuje się, że ja próbuję reżyserii, sięgając po rozmaite środki wyrazu. Dbam o to, aby każdy reżyserowany przeze mnie film był niespodzianką. Bardzo rzadko angażuję tych samych operatorów czy kompozytorów muzyki, nawet aktorów. Po pierwsze dlatego, że nie żyjemy w czasach Leonardo da Vinci, w których każdy umie zagrać wszystko i dodatkowo istnieje coś takiego jak specjalizacja, a po drugie - często pytają mnie: ,,Dlaczego tego aktora zaangażowałeś, przecież inny (tu pada imię i nazwisko) byłby lepszy”. Tak, odpowiadam, ale ja już z nim pracowałem i wiem jak on może zagrać… Dlatego właśnie chcę  spotkać kogoś nowego, z kim jeszcze nie pracowałem, bo może z naszego zderzenia osobowości wyniknie coś oryginalnego, jakaś nowa wartość. Decydując się na różnego rodzaju eksperymenty, muszę liczyć się z tym, że nie zawsze zakończą się one moim sukcesem. Poza tym nie warto ciągle powielać tego samego, trzeba się rozwijać. Powtarzalność grozi znużeniem, tym, że widz - idąc do kina - powie, że na ten film nie pójdzie, bo się domyśla, co może zobaczyć, bo ten reżyser zawsze pokazuje to samo.

- Usłyszałem kiedyś taką opinię, że aktualnie w polskiej kinematografii coraz trudniej o dobre scenariusze filmowe. Zgadza się Pan z nią?

- Wie Pan, ja jako ekspert czytam bardzo dużo scenariuszy, nie tylko pisanych dla mnie, ale też innych, które otrzymuję głównie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Około 100 rocznie i to jest bardzo odpowiedzialna praca. Mogę powiedzieć, że sporo się w tej materii w ostatnim czasie zmieniło na lepsze. Dopóki jednak za scenariusze będą płacić tak kiepsko jak do tej pory, to trudno oczekiwać, by osoby zdolne poświęcały się temu. Nigdy bowiem nie mają gwarancji, że napisany tekst zostanie zaakceptowany i zrealizowany. Czasami wartościowe scenariusze z różnych powodów - (nie tylko politycznych), ale chociażby braku budżetu - nie mają szansy ujrzeć światła dziennego. Niektóre z nich po paru latach nie brzmią już tak ciekawie, wydają się być passé, bo akurat temat o którym mówią, w tzw. międzyczasie, poruszył już ktoś inny. W profesjonalnych kinematografiach koszty scenariusza to jest procent albo kilka procent w budżecie filmu, u nas w kraju są to… promile.

- Jak Pan myśli, w jakim kierunku będzie podążać polskie kino?

- Myślę, że zawsze będzie się specjalizowało w kameralnych historiach, bo świat od nas tego oczekuje, czego przykładem jest chociażby nagroda dla „Idy”. W problematyce moralnej, którą zna z twórczości Kieślowskiego, Zanussiego czy innych znakomitych polskich twórców, bo nauczyliśmy się ją pokazywać w produkcjach niskobudżetowych. Natomiast chciałoby się, żeby chociaż od czasu do czasu, powstała jakaś duża, historyczna inscenizacja, ale to wymaga już, niestety, koprodukcji. A jak mamy do czynienia z koprodukcją, w której jednocześnie bierze udział kilka wytwórni, to celowo wygładza się pewne elementy scenariusza, żeby nie były one kontrowersyjne dla zagranicznego odbiorcy i wychodzi z tego coś, co ja nazywam „europuddingiem”. Jest w Europie taka instytucja, która nazywa się EURIMAGES (European Cinema Support Fund), która zajmuje się właśnie koprodukcjami, ale  muszą brać w nich udział minimum trzy kraje. Widziałem szereg filmów, które wyszły spod ich kamery, które są słuszne, ale… nudne. W teorii - zadowalające, ale w praktyce - nijakie, ponieważ nie ma w nich emocji.  Jest za to taka „ciepła zupka”, którą warto zjeść, ale ani to zdrowe, ani smaczne.

- Jeżeli miałby Pan szansę zrobić coś w życiu jeszcze raz - co by to było?

- To trudne pytanie… Powiem Panu, że jestem zadowolony ze swego zawodu. Dzisiaj co prawda częściej dochodzi do głosu dyktat producenta, ale w czasach, kiedy ja robiłem większość swoich filmów, jednak reżyser był tym, który decydował o jego kształcie artystycznym. Dzisiaj to wygląda inaczej, praktycznie o wszystkim decydują pieniądze, ale warto być częścią tego środowiska, być w nim i pomagać, zwłaszcza że w ostatnich latach było bardzo wiele udanych debiutów. To cieszy, bo oznacza, że my seniorzy możemy spać spokojnie i że mamy udanych następców. Co bym zmienił? To jest trochę jak wróżenie z fusów… (śmiech). Może wolałbym być trochę młodszy i brać udział w produkcjach polskiej szkoły filmowej, która narodziła się dzięki pokoleniu Wajdy czy Munka… A może nie? Może wolałbym zostawić wszystko po staremu?

- Dziękuję za rozmowę!

Fot. Ja Fryta from Strzegom [CC BY-SA 2.0 ], via Wikimedia Commons

 

 

Aplikacja iotwock.info

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo iOtwock.info




Reklama
Wróć do