
Chyba nie ma człowieka, który nie spotkałby błąkającego się psa czy kota lub nie słyszał o innych zwierzętach potrzebujących pomocy. Problem bezdomności zwierząt, nie jest ani nowy, ani też nie dotyczy wyłącznie Polski. Pomimo szeregu zmian w prawie i działań podejmowanych przez organizacje, wolontariuszy, jak również osoby prywatne, pozostaje wciąż nierozwiązanym.
To był zwykły, niedzielny wieczór. Na podwórku Ewy J. w Otwocku przylegającym do posesji przy ul. Wawerskiej, pod opieką swej kociej mamy harcowały trzy małe kocięta. Dwa czarne i jedno, uderzająco podobne do syjamskiego, Uroda tego ostatniego, tak dalece różniła go od pozostałej dwójki rodzeństwa, że od razu rzucało się w oczy. Po zjedzonej kolacji, koty zwykle jeszcze jakiś czas bawiły się na dworze, by ostatecznie całą czwórką wracać na noc do domu. Tego dnia było jednak inaczej…
Kiedy Ewa J. wyszła na podwórko żeby przywołać zwierzaki na nocleg, zobaczyła tylko starszą kotkę, snującą się między drzewami w ogrodzie. Miauczała głośno, wyraźnie czymś zaniepokojona. Ewa J. nie zrozumiała tego sygnału. Pomyślała nawet, że kocie maluchy, po prostu, gdzieś smacznie sobie śpią, bo wieczór 20 czerwca był wyjątkowo upalny. Dlatego postanowiła ich nie szukać, licząc że - tak, jak już niejednokrotnie bywało - same wrócą przed nocą do domu. Zmęczona upałem położyła się na chwilę odpocząć i zasnęła. Kiedy obudziła się rano i sprawdziła teren swojej posesji, dotarło do niej, że kocięta zniknęły. Zaniepokojona nie na żarty, postanowiła działać.
Była godzina 5. rano. Mężczyźni, siedzący nieopodal jej domu, zapytani o koty stwierdzili, co prawda, że widzieli jakichś młodych ludzi kręcących się w pobliżu, ale żadnych kociąt, nie zauważyli. Zaczęła więc przepytywać sąsiadów, a później personel okolicznych sklepów. Przyszło jej nawet do głowy, że może warto byłoby przejrzeć zapis z monitoringu banku, którego kamera znajduje się naprzeciw furtki prowadzącej do posesji, ale szybko okazało się, że wymaga to specjalnej zgody policji. Kiedy więc stało się jasne, że kociąt nikt nie widział, pierwszy raz zakiełkowała w jej głowie myśl, że może zwierzęta zostały skradzione. Zdesperowana, zamieściła apel o pomoc na lokalnej otwockiej grupie dyskusyjnej na Facebooku.
Kto zabrał koty z posesji?
Ewa J. była prawie pewna, że kocięta ktoś wywabił z posesji. Świadczyły o tym resztki jedzenia oraz pojemnik z wodą znaleziony po zewnętrznej stronie ogrodzenia, na wprost furtki. Dlatego następnego dnia postanowiła złożyć zawiadomienie na policji w Otwocku. „Stratę” wyceniła na 2 tysiące złotych. Zgłoszenie o możliwej kradzieży kociąt przyjął sierżant sztabowy Sebastian S., który wszczął dochodzenie w sprawie podejrzenia o popełnienie przestępstwa z art. 278 § 1 k.k. Tymczasem, jeszcze tego samego dnia ok. północy, na otwockiej grupie dyskusyjnej pojawił się post, w którym jedna z użytkowniczek, przyznała się do znalezienia zwierząt i przekazaniu ich Stowarzyszeniu „Promyk”, które prowadzi w Otwocku schronisko dla kotów. Podobno miały zostać znalezione w kartonowym pudełku porzuconym na ulicy…
- Kiedy dowiedziałam się, że moje kociaki znajdują się pod opieką „Kotów z Promyka” udałam się w środę rano na ul. Warszawską 35, żeby je odebrać - opowiada Ewa J. Na miejscu jednak zastałam wszystkie pomieszczenia zamknięte na głucho i brak kogokolwiek, z kim mogłabym porozmawiać na ten temat. Postanowiłam zaczekać. Kiedy po jakimś czasie pojawiła się kobieta - jak zrozumiałam, jedna z wolontariuszek stowarzyszenia - przedstawiłam jej całą sprawę, ale - ku mojemu zdziwieniu - spotkałam się z kategoryczną odmową wydania mi moich zwierząt z powodu, jak mi powiedziano, braku odpowiedniego… zezwolenia. Kto miałby je wydać i na jakiej podstawie, nie wiem. Ponieważ nie zabrałam za sobą telefonu, weszłam do pobliskiego sklepu „Non-Stop”, aby zadzwonić na policję, w związku ze zgłoszonym dzień wcześniej zawiadomieniem o możliwej kradzieży moich kociąt.
Pojawienie się funkcjonariuszy na miejscu, nie spowodowało żadnego, radykalnego zwrotu akcji. A do wolontariuszki, która konsekwentnie obstawała przy swoim, niebawem dołączyła jeszcze jedna, którą - jak się później miało okazać - była otwocka radna (która dostała się do Rady Miasta z listy PiS), Urszula Golińska. Ta ostatnia, zapytana przez policję, czy wie coś na temat kotów Ewy J. odpowiedziała, że nie orientuje się, gdzie mogą się one aktualnie znajdować i że być może są u weterynarza, ale nie może powiedzieć którego, bo obowiązują ją przepisy… RODO. Potwierdziła tym samym, że kocięta trafiły do „Promyka”, zastrzegając jednak, że będą mogły być wydane właścicielce nie wcześniej niż o 18, gdyż w porannych godzinach większość wolontariuszy stowarzyszenia przebywa w pracy i nie można się z nimi skontaktować,
Dziwne zachowanie radnej
Deklarację intencji ze strony radnej, funkcjonariusze policji wzięli za dobrą monetę. W przedstawionych policjantom przez Urszulę Golińską wyjaśnieniach coś się jednak nie zgadzało. Tablica, umieszczona na budynku, w którym znajduje się schronisko, informuje jedynie, że koty „są pod opieką Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt oraz Weterynarza”. Zapytana o stowarzyszenie radna, odpowiedziała, że organizacja - co prawda - działała wcześniej pod patronatem towarzystwa, ale to już przeszłość i że aktualnie jest dopiero w fazie tworzenia. W tej sytuacji, policjantom nie pozostawało nic innego, jak zaprosić ją do złożenia bardziej szczegółowych wyjaśnień na komendzie policji.
- „Zaprotestowałam na taki obrót sprawy - dodaje Ewa J., prosząc funkcjonariuszy by dokończyli interwencję na miejscu, doprowadzając do wydania mi moich kotów. Obawiałam się, że jeśli przerwą czynności, to zwierzęta mogą zostać wywiezione ze schroniska i nigdy już ich nie zobaczę. Moje prośby nie zostały jednak wysłuchane. Policjanci uznali interwencję za zakończoną i odjechali. A ja postanowiłam dalej… czekać. Miałam nadzieję, że o 18. - tak jak zapewniała radna, odzyskam swoje kocięta. Po pewnym czasie wokół budynku zaczął się jakiś ruch. Pojawiło się też kilka nowych osób kręcących się po podwórku i zaglądających do pomieszczenia piwnicznego, w którym przetrzymywane są koty. Czekałam cierpliwie, obserwując co się dzieje - uzupełnia Ewa J. I nagle zobaczyłam stojący w bramie samochód. Stanęłam naprzeciw drogi wyjazdowej, chcąc go zatrzymać, bałam się że ktoś może wywozić nim moje koty”.
Duży Lexus stojący w bramie budynku przy ul. Warszawskiej 35, po zapaleniu silnika, ruszył wprost na tarasującą mu przejazd Ewę J. Pchnięta jego masą straciła równowagę i… poleciała na siatkę ogrodzenia. Jej prawa ręka, na której próbowała się oprzeć, najwidoczniej z powodu otarcia naskórka kciuka o ogrodzenie, zaczęła… krwawić.
Usłyszałam krzyk: „oddajcie mi moje koty”! …
- Byłam mniej więcej na wysokości sklepu „Non-Stop”, gdy usłyszałam krzyk „oddajcie mi moje koty”! - mówi świadek zdarzenia (imię i nazwisko - do wiadomości redakcji). Im bardziej zbliżałam się do „Promyka”, tym bardziej glos stawał się donośniejszy. W bramie prowadzącej do budynku schroniska, zobaczyłam samochód, w którym za kierownicą siedziała radna Golińska. Znam panią radną, dlatego nie miałam żadnych wątpliwości, że to ona prowadzi pojazd. Stojąca z boku samochodu kobieta, którą - jak się później okazało - była Ewa J., w momencie kiedy kierująca Lexusem włączyła silnik, stanęła na wysokości jego lewego reflektora i położyła na masce samochodu plastikowy kontener służący do transportu zwierząt. W momencie kiedy samochód ruszył, kontener siłą bezwładu upadł na ziemię, a pchnięta masą pojazdu Ewa J. potoczyła się na siatkę ogrodzenia doznając urazu ręki.
Świadek zdarzenia postanowiła zainterweniować i poinformować o całym zajściu ekopatrol Urzędu Miasta. Początkowo prośba o interwencję, została jednak zignorowana. Dopiero kolejny telefon z informacją, że w zdarzeniu bierze udział radna, spowodował większe zainteresowanie urzędników, ale równie szybko okazało się, że nie pojawią się oni na miejscu zdarzenia, ponieważ właśnie zakończyli pracę. Kolejny telefon kobieta wykonała więc na policję, która dla odmiany, przyjechała dość szybko. Policjanci z drogówki, po wylegitymowaniu prowadzącej pojazd, przebadaniu alkomatem i złożeniu przez nią wyjaśnień, stwierdzili, że nie doszło - w tej sytuacji - do umyślnego potrącenia i pozwolili jej odjechać. Kategorycznie natomiast odmówili podjęcia jakichkolwiek czynności w związku z wydaniem kotów, wyjaśniając że sprawa nie leży w ich kompetencjach i że powinna się nią zająć prokuratura.
- Dla mnie jako świadka zdarzenia, cała ta sytuacja była kuriozalna. A już najbardziej zdumiewające było zachowanie pani Golińskiej - opowiada świadek zajścia. To, co zeznała policjantom było zupełnie niedorzeczne i nie miało nic wspólnego z prawdą. Oskarżenia, że rzekomo pani Ewa dwa razy ją uderzyła, że podczas zajścia używała inwektyw i że właśnie z tego powodu zdecydowała się uciec od niej samochodem, w rzeczywistości w ogóle nie miały miejsca. Zresztą czy pani Ewa byłaby do tego zdolna? - dywaguje. Przecież to oaza spokoju. Owszem była sfrustrowana, ale przyszła do „Promyka” tylko po to, by odebrać swoje koty, które zginęły z jej posesji”.
Co trzeba mieć w głowie, żeby tak traktować żywe stworzenia?
23 czerwca br. na profilu Promyka na Facebooku pojawił się post potwierdzający, że koty Ewy J. znajdują się w posiadaniu stowarzyszenia.
„Co trzeba mieć w głowie - pisze autor (…) żeby tak potraktować żywe stworzenia??? Zostawić zamknięte w kartonie niczym śmieci? (…) Przy okazji dziękuje: „młodym (…) pełnym empatii ludziom, którzy (…) nakarmili maluchy i szukali pomocy dla tej gromadki”. Autor posta przyznał też, że: dzisiaj kociaki są już pod naszą opieką (tj. stowarzyszenia, przyp. red.). Te trzy kocurki, mają około czterech miesięcy i są w fatalnej kondycji. Maluchy są zapchlone od ogona, aż po czubek nosa (…). Zapewniliśmy im opiekę weterynaryjną. Są w tej chwili leczone i diagnozowanie, że względu na ogromną ilość pasożytów zewnętrznych i wewnętrznych, jak również współistniejące choroby. (…) Dziś okazało się, że koty mają ,,właściciela,” Jednak z powodu stanu zwierząt, ich skrajnego zaniedbania została podjęta decyzja, iż koty nie wrócą do ,,opiekunki", zostają jej odebrane na mocy przepisów ustawy o ochronie zwierząt”.
Katarzyna K., komentująca to zdarzenie na FB: pyta jednak zdziwiona: „właścicielka porzuciła koty w kartonie, a potem ich szukała?” W sukurs idzie jej Weronika K., która dodaje: „koty na zdjęciu u właścicielki nie wyglądały tak, jak na tych zdjęciach od Was.. To nie ma sensu, właścicielka ich szukała. Mam nadzieje, że wyjaśni się kto dopuścił do takiego stanu zwierząt”. Inna użytkowniczka - Katarzyna O. w swoich przypuszczeniach posuwa się nawet dalej, komentując całą sprawę w taki oto sposób: „Dlaczego tekst jest zmanipulowany i sugeruje, że koty porzuciła znęcająca się nad nimi właścicielka? Najpierw należałoby wspólnie wyjaśnić sprawę (być może nieporozumienie). Dlaczego nie podjęliście rozmowy, kiedy ta kobieta, w rozpaczy czekała cały dzień aż oddacie jej koty? Z góry zakładacie, że właściciel to zło. Tworzycie emocjonalne posty, oczerniacie ludzi i bezprawnie przywłaszczacie nieswoje zwierzęta. Wstyd!”.
W winę właścicieli nie wierzy również Natalia P., która pisze: „Nie wydaje mi się żeby właścicielka wiedząc że tak zaniedbała koty robiła taki duży szum koło tej sprawy. Z resztą koty na zdjęciach właścicielki wyglądaj dużo lepiej. Co za problem zarobaczyć koty, trochę je wymiętosić i wybrudzić, żeby wyglądały jak na zdjęciach (…). Ta sprawa śmierdzi i to na kilometr. Zresztą koty zostały zabrane z podwórka. Ta cala historyjka nie trzyma się kupy”.
A Martyna C. dodaje: „dziwna ta historia. widziałam je w nocy z soboty na niedziele. Latały luzem za sklepem na Wawerskiej. To ruchliwa ulica, więc ze znajomą zainteresowałyśmy się nimi. Na początku były nieufne, ale zaczęły podchodzić z ciekawością, by chwile potem bawić się jak to kociaki. Było ciemno, a one czarne, wiec pcheł nie widziałam, na tym jasnym też nic. Drapały się od czasu do czasu, to fakt, trochę chude, ale kotki, które mają dużo ruchu takie bywają. Chyba też ich mama tam była, ale uciekała przy próbie podejścia do niej. W sumie były dwa starsze koty, jedna nawoływała młode. Nie odniosłam wrażenia, że są to skrajnie zaniedbane zwierzęta. Mam filmiki z nimi... Bardzo dziwne, ze dzień później były w kartonie…”.
Ilu użytkowników - tyle zdań. Jedna z komentujących, podpisująca się jako Ewka B. ripostuje: „Właścicielka szukała... Ponury żart! Cokolwiek stało się naprawdę - teraz będzie słowo przeciwko słowu w ramach samoobrony - taki stan zwierząt świadczy o właścicielce JAK NAJGORZEJ. To nie jest stan zaniedbania z dnia czy tygodnia, świadczy o stałym zaniedbaniu mającym znamiona znęcania się nad zwierzętami, bo jest nim też trwały brak adekwatnej opieki (…). A Aga K. dodaje: „Ludzie jaka kradzież? 4 miesięczne koty, w pudełku przy ruchliwej ulicy. Każdy kto odkrył by takie znalezisko pomyśli że ktoś wyrzucił maluchy, (coraz częściej się to zdarza, prawda?) trzeba im pomóc zanim rozjedzie je samochód. To chyba oczywiste? Prawda”(…).
Ewa J. boi się o życie i zdrowie swoich kociąt i składa zawiadomienie na policji
Ewa J. też kategorycznie zaprzecza jakoby jej kocięta były w złej kondycji i przypuszcza, że mogły zostać specjalnie doprowadzone do takiego stanu, żeby można było jej je odebrać. Dodajmy - jak twierdzi - „odebrać bezprawnie i bez jakichkolwiek podstaw”.
Wróćmy jednak jeszcze do 25 czerwca br. Tego dnia Ewa J. postanowiła bowiem złożyć na Komendzie Powiatowej Policji w Otwocku kolejne zawiadomienie, w którym wnosi m.in. o: „…umieszczenie kotów w niezależnym ośrodku/schronisku do czasu wydania prawomocnego wyroku przez sąd, ponieważ (…) obawia się o ich zdrowie i życie”. Wnosi też o udostępnienie protokołu z przesłuchania radnej Golińskiej i innych przedstawicieli „Kotów z Promyka” w tej sprawie, jak również o możliwość zapoznania się z notatką służbową lub protokołem ze sprawy o jej potrącenie i naruszenie cielesne przez radną 23 czerwca br.”
Złożyła też tego dnia wniosek do Powiatowego Inspektora Sanitarnego Weterynaryjnego w Otwocku o kontrolę i sprawdzenie dobrostanu zwierząt w schronisku dla zwierząt prowadzonym przez Stowarzyszenie „Promyk”. Co ciekawe, w trakcie rozmowy z przedstawicielką inspektoratu, usłyszała że przypadków „zaboru zwierząt w Otwocku”, zwłaszcza osobom starszym, jest więcej. A jednym z ostatnich, takich głośniejszych incydentów było podobno odebranie kota 89-letniej, samotnej staruszce, rzekomo dlatego, że „jest już za stara, żeby się nim zajmować”.
Kolejne pismo, szczegółowo opisujące historię zaginionych kotów wraz z prośbą o pomoc w ich odzyskaniu, Ewa J. wysłała do Renaty Trzpil z Biura Rady Miasta. Do chwili obecnej jednak - mimo, że od zdarzenia upłynęły już ponad dwa miesiące, nie otrzymała z UM żadnej odpowiedzi. Interweniowała w tej sprawie także w Wydziale Ochrony Środowiska Urzędu Miasta, gdzie dowiedziała się, że w przypadku „interwencyjnego zaboru zwierząt”, stowarzyszenie ma obowiązek wystąpić z oficjalnym wnioskiem do Urzędu Miasta, na podstawie którego prezydent miasta powinien wydać decyzję o tymczasowym zatrzymaniu zwierząt do momentu rozstrzygnięcia sprawy przez sąd. Tymczasem zarówno wniosku ze strony stowarzyszenia, jak i postanowienia prezydenta w tej sprawie nie było. Potwierdza to informacja jaką uzyskała nasza redakcja 3 sierpnia br. od Prezydenta Miasta Otwocka, w której w pkt. 6 pisze on, że: „W latach 2020 i 2021 nie wydano żadnych postanowień o odebraniu właścicielom zwierząt, w przedmiotowej sprawie (tj. z uwagi na ich złe traktowanie - przyp. redakcji”). Dlaczego zatem i na jakiej podstawie, koty Ewy J. przekazane do schroniska przy Warszawskiej 35, nie zostały jej oddane? I czy Stowarzyszenie „Promyk” może je przetrzymywać bez oficjalnego wniosku z Urzędu Miasta i wyroku sądu?
Ciąg dalszy - już niebawem…
Andrzej Idziak
Foto: Pixabay.com
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie