
W czasie piątkowego spotkania w Teatrze Jaracza w Otwocku zebrani goście stali się świadkami na żywo nagiej śmierci wielkiego ego generacji polskiej podstarzałej młodzieży (głównie bananowej). Sama zadała sobie ten cios.
Ale sprawa ma głębsze dno.
Program zapowiadał odegranie na scenie sztuki Różewicza pt. Świadkowie, albo nasza mała stabilizacja. Wydarzyło się jednak inaczej. Różewicz w swojej sztuce zakładał, że stabilizację reprezentować będzie publiczność. Świadkami rozmontowującymi jej systemy będzie scena, która stanie się jej swoistym, wypełnionym, rekwizytami i głęboką symboliką - lustrem. Wszystko tu jednak stało się odwrotnie. Ten ciekawy dramat rozegrał się w przestrzeni teatru, jak to się dzisiaj mówi - w chmurze. Był energetyczny i szczególnie interesujący z psychologicznego punktu widzenia.
Otóż, sztuka rozpoczęła się w foyer. Już parę minut przed oficjalnie zapowiadanym spektaklem, wypełniło się ono, w jednej części ludźmi o przybliżonym wieku do reżysera, a w drugiej ludźmi w różnym wieku, którzy przyszli zobaczyć Różewicza. Ci pierwsi, po zęby uzbrojeni byli w wojenne miny, ci drudzy, zrelaksowani z zamiarem spędzenia ciekawego wieczoru. Wszyscy jednak w tym wydarzeniu, a nie sztuce (sic!), nieświadomie odegrali rolę statystów - włącznie z aktorami i reżyserem.
Ci, co nie przyszli na sztukę wyposażeni w głębszą wnikliwość, znajomość psychologii i wyobraźni, gotowi do ciężkiej analitycznej pracy, mogli poczuć się zdezorientowani. Zwykle chodzimy do teatru, by oglądać zmaterializowaną wyobraźnię ludzi twórczych, pracowicie wycyzelowaną i precyzyjnie wypracowaną koncepcję artystyczną - dla widzów. Za to płacimy bilety. Za to takich ludzi nazywamy aktorami. I reżyserami. W dalszym ciągu tego tekstu użyję tych określeń, w odniesieniu do pewnych osób uczestniczących w tym wydarzeniu, tylko z czystej empatii. Sprawa jednak oferuje wiele wątków do refleksji.
Tak więc w tym teatralnym kontekście, powiedzmy, że los zrządził, iż podniesienie kurtyny spóźniło się o jakieś pół godziny. W tym czasie reżyser, już od początku postać najbardziej neurotyczna tego spektaklu, wraz z każdą upływającą minutą wyrastał na naszych oczach na super żołnierza typu marines, tylko że wagi piórkowej. Miotał się po korytarzu, jakby za chwilę w pierwszej linii miał ruszyć do boju na polach bitwy pod Grunwaldem. Jego rówieśnicy wodzili za nim wiernym wzrokiem, rozpylając w powietrzu zapach głodu krwi. Pozostali obecni w tymże foyer spokojnie czekali na ekipę techniczną, która stała w korku, jadąc pośpiesznie z Warszawy w tempie allegro ma non troppo.
Napięcie wzrastało wyraźnie. Dym zaczął się unosić w brzuchu teatru, który cierpliwie, jak wszystkie pozostałe na całym świecie w historii nam znanej, nie od dzisiaj toleruje wszelakie widowiska i wydarzenia, jakie oryginalne typy ludzkie, z przeróżnych powodów, w nich pichcą. Czy to będzie smakowało i wyjdzie na zdrowie publiczności, nie zawsze im niestety zaprząta wystarczająco głowę. Jak te wyjątkowe miejsca, inspirujące od wiek wieków do refleksji swoimi metaforami i wypełnione ludźmi, bardziej lub mniej świadomymi wytrzymują - to Misterium Sztuki i brawury architektów?. Kochamy je za to! Więc i tego pięknego jesiennego wieczoru w Otwocku, nasz lokalny Teatr Jaracza stał sobie spokojnie i tylko burczało mu w brzuszku.
Wreszcie dojechali technicy i cały kapitał ludzki, który się w nim zebrał, zasiadł wygodnie na miękkich fotelach. Reżyser miotał się dalej. Wyglądał, jakby w ciągu tej pół godziny schudł parę kilo, co mnie troszkę zmartwiło. Przyzwoitość nakazywałaby, żeby dotrwał do końca, a wyraźnie było widać, że niewiele kilogramów mu już zostało. Bilety były już kupione - a o Różewiczu jeszcze nikt nie zdążył nawet pisnąć.
Wreszcie kurtyna poszła w górę, nie ruszając się z miejsca.
Ze sceny minimalistycznie wypełnionej rekwizytami rozległ się głos rozstrojonego pianina, po którym walił pan w koszulce. Jej wzorek urokliwie pasował do wzorków na ścianach teatru i tatuażu na żylastych przedłokciach reżysera (resztę łobuziak schował pod czarnym rękawkiem i nie udostępnił ciekawskim oczom). W nasze bębenki uderzało coś w rodzaju muzyki pomieszanej z hałasem. W tym zakresie najgorsze jednak jeszcze było przed nami.
Przez resztę godziny pan reżyser przerzucał ciała aktorów i włóczył je po ziemi - i przeżył!- co uważam za największą sensację wieczoru. Jeśli to mu i im sprawia przyjemność, to ja nie mam nic przeciwko temu, ale dlaczego my musimy z tego powodu ogłuchnąć?
Jednak to, czego dokonał, ten już pozostawiający za sobą daleko wczesną młodość człowiek, potwierdziło moje ciche przypuszczenia, że niekoniecznie duża masa ciała robi z człowieka siłacza - a w tym specyficznym przypadku tragarza. Miałam już takie przypuszczenia, ale weryfikacji faktów nigdy nie za mało. Za to mu bardzo dziękuję. Można zatem szczupleć bez obaw i śmiało propagować diety zdrowotne – co, oprócz liberalnej sceny dla wszystkich zainteresowanych poważnie jakościową kulturą i rozwojem osobistym z wielkim zapałem czyni Teatr i jej ekipą pracowników.
W czasie tego naszego przesiadywania w fotelach na scenie i w jej okolicach nikt z aktorów nie powiedział słowa. Nie ganię ich za to. Po co sobie zdzierać gardło? Reżyser w prawdzie krzyknął parę razy: Światło! może dla przyzwoitości albo z desperacji - ale nie jestem pewna.
Postawiona na scenie lampa naftowa paliła się od początku, i to dawało nam ważny w tej sytuacji i w tym złożonym wydarzeniu, sens bezpieczeństwa, jakby w niego przypadkiem strzelił Perun. Wszystko ma swoje granice, a świętym też mogą czasami puścić nerwy. Przezorny ubezpieczony. Nie będę więc ukrywać mojej wdzięczności za to reżyserowi.
W zamian pochwalę go za wykreowanie roli fotografa, który nieustannie przeszkadzał nam w odbiorze dzieła, robiąc zdjęcia najczęściej pod sceną. Wiadomo, dziś ważne jest przeć na szkło. Całe szczęście, że się nie zderzyli w trakcie spektaklu (bo tyle zdjęć robi się najczęściej na koncertach super gwiazdy) w tej ciemno – czerwono - zielonej, zadymionej sali - choć dość często otwierał drzwi, by salę teatralną przewietrzyć, bojąc się przyjazdu na sygnale straży pożarnej. Uprzedził nas jednak o tym na samym początku, jak również pozwolił odbierać telefony jakby np. mama chciała do nas zadzwonić i zapytać jak się bawimy. To też było bardzo miłe z jego strony.
Sednem całości spektaklu, w której Różewicz odegrał tylko rolę przypadkowej przynęty na wędce, stała się interesująca inwersja, jaka nastąpiła w czasie jego trwania. Otóż widzowie, czyli świadkowie tego, co się tego wieczoru wydarzyło w Teatrze, stworzyli lustro, w którym aktorzy, plus ich boss (w każdym razie tak wyglądał z tymi łańcuchami na szyi), ujawnili jak dla generacji, jaką reprezentują, trudno i boleśnie jest pogodzić się z utratą ich małych personalnych stabilizacji. Odniosłam wrażenie, że czują się oszukani. Przekonywano ich od dziecka, że są najlepsi, najważniejsi, najmłodsi itp. itd. i że tak będzie na zawsze. Tak miało być oczywiście tylko dla tych najbardziej uprzywilejowanych. Rzeczywistość okazała się inna.
Ból śmierci głodowej ich ego, egoistyczne i roszczeniowe przekonanie, że manipulując publicznością w dość mało oryginalnym, histerycznym i dziecinnym stylu, mogli ograbić ją z energii, by ten głód zaspokoić i uśmierzyć ból - był oczywisty. To nie jest ich wina. Tak zostali wychowani. Powiedziano im, że cały świat to oni (oczywiście każdy z osobna) i wszystko im się należy bez żadnego wysiłku. Łatwo i przyjemnie miało być zawsze. Przekonano ich, że oni byli jednym światem, który tylko dla nich istniał. Nadszedł jednak dzień, kiedy okazało się, że świat jest jednak dużo większy. Teraz wyglądają w nim jak małe kąsające, zawiedzione komary. Teraz muszą się nim jakoś nauczyć dzielić z innymi. Są obrażeni jak małe rozpieszczone dzieci, takie dziwne stare-maleńkie. Naprawdę im współczuję. Oby im się udało przejść przez ten trudny okres rozwoju i dojrzewania. Śmierć ego, to najtrudniejsza praca, bo ze sobą we własnym wnętrzu! Tadeusz Różewicz często rozważał w swoich dziełach tę problematykę ludzkości. Miał tę głęboką mądrość na twarzy, a której, u tych wykonawców ról ich samych, nietwórczych ludzi, nie ma jeszcze żadnego śladu. Ona nie spada z nieba, a wymaga wiele pracy, trudu i wysiłku. Time to grow up.
Spektakl więc podobał się wystarczająco. Kocham Teatr, więc wiele wybaczam tym, którzy czasem wiercą mu tylko dziury w brzuchu. Na koniec, na zewnątrz pod Teatrem, wokół złożonego tam wieńca zapalono znicze, a na szarfach napisano w imieniu mieszkańców słowa - ostatnie kłamstwa wieczoru. Ci, co odegrali rolę statystów od samego początku w foyer, bo przyszli na sztukę Różewicza, nie dołączyli do nich na długo.
Nazwałam ten spektakl „ Pułapka Ego“. Na szczęście nie było w nim Tadeusza Różewicza. Po co Mistrz miałby się znowu denerwować?
Majka Schabenbeck, artystka, mieszkanka Świdra
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Po lekturze tego tekstu zadaję sobie pytanie czy jest to artykuł, recenzja, prowokacja, propaganda czy może wpis z osobistego pamiętnika, który pod wpływem emocji wyciekł do netu. Ale jeśli ma to być recenzja to jest bardzo nieprofesjonalna, niedojrzała, wręcz infantylna. Przytoczone argumenty oraz narracja nie pozostawiają cienia wątpliwości jak długa jest to wycieczka osobista w stosunku do reżysera i jego decyzji. Pani Majko, zapytam wprost - na czyje zlecenie Pani działa? Co Pani za to obiecano?
Mam wrażenie, że byłam na zupełnie innym spektaklu niż autorka tekstu. Dla mnie to było niesamowite przeżycie!!! Oryginalna, świeża interpretacja reżysera i niesamowita gra aktorów, sprawiły, że nigdy nie zapomnę tego przedstawienia!!! Każdy ma prawo czytać Różewicza na swój sposób.
Artykuł nacechowany jest bardzo negatywnymi emocjami w kierunku przedstawienia, co pozwala mi stwierdzić, że było ono na tyle dobre, że te wcześniej wspomniane emocje, wywołało. Współczuję autorce artykułu braku słuchu. Fakt, że pianino było rozstrojone nie wiąże się ze stylem w jakim grał pianista. Dodam tylko, że na końcu, gdy ucichły długie owacje na stojąco, wyszliśmy zapalić znicze co normalnym jest, że nie trwa nie wiadomo jak długo, jednak do samego końca ludzie podchodzili i gratulowali aktorom odwagi i wspierali w tym trudnym momencie. Po przeczytaniu tego artykułu mam wrażenie, że autorka jest bliską znajomą nowej dyrektorki. Pozdrawiam i życzę milego dnia
Pomijając treść, artykuł bardzo nieprofesjonalny. Brak konkretów, zamiast tego wyzwiska i ośmieszanie. Żenada, że ktoś to wypuścił.
Współczuję, że rości sobie Pani prawo do nazywania siebie artystką, jednocześnie odmawiając go innym twórcom kultury. Już samo to świadczy o braku szacunku do sztuki odrębnej od tej, którą Pani uznaje - a zatem o braku tolerancji. Smutne, że nawet niezależność twórczą zwykliśmy segregować i przyznawać jej miano słusznej lub nie. Przykro mi, że w powyższej recenzji nie wspomniano właściwie nic o samym spektaklu, który wielu głęboko i szczerze poruszył - nie tylko zwolenników i znajomych Reżysera, jak Pani twierdzi, ale również zwykłych bywalców Teatru, takich jak ja. Mam wrażenie, że brak tu merytorycznych argumentów, dotyczących samej sztuki, i zrozumienia dla innych form przekazu niż słowo. Dźwięk, światło, gesty, milczenie - to także bardzo znaczące sygnały, których w teatrze nie wypada pomijać. Poddaje Pani ocenie wyłącznie sylwetkę Reżysera i głośność muzyki - proszę mi wierzyć, decybele też mogą nieść przekaz, ale trzeba chcieć go dostrzec. A w moim odczuciu, ten hałas, zaklejone usta i "targanie" aktorów, były bardzo wymowne. Natomiast prześmiewcze i oscentacyjne ocenianie wyglądu Reżysera wydaje mi się bardzo nie na miejscu, kimkolwiek by on nie był. Podadto, gdyby zechciała się Pani wsłuchać w manifest wieńczący przedstawienie, wiedziałaby Pani, że spektakl miał z Różewiczem wiele wspólnego, jednak praca nad pierwowzorem sztuki została przez Dyrekcję zniweczona na dwa tygodnie przed premierą. Stąd ta niecodzienna forma i sam Reżyser na scenie. Przypuszczam, że gdyby nie sytuacja w Teatrze, mielibyśmy okazję zobaczyć zupełnie inny spektakl. Na zdjęciach z poprzednich sztuk widzieliśmy szczęśliwych, młodych ludzi, którzy chcą dzielić się na scenie sobą, swoimi emocjami, refleksjami, twórczością. Swoim czasem i zaangażowaniem tworzyli w Otwocku kulturę - z pasji, nie dla zysku czy korzyści. I odebrano im to, co chcieli podarować nam za darmo, odebrano im swobodę działania i tworzenia. Znicze postawione przed Teatrem były bardzo dramatycznym symbolem tej śmierci - śmierci Teatru, śmierci kultury i wolności twórczej w naszym mieście. I gdyby została Pani chwilę dłużej, zobaczyłaby Pani, że nas, widzów - "żałobników", których nazywa Pani statystami, było naprawdę wielu. Prawie wszyscy te znicze zapalili. I chociaż zostały szybko przez Dyrekcję sprzątnięte, to pojawiły się pod Teatrem również następnego dnia, więc komuś chyba naprawdę na Sztuce zależy. Po spektaklu wszyscy widzowie wstali i klaskali na stojąco aż do wyjścia na foyer Teatru. Słyszałam okrzyki "Jesteśmy z wami!", "Nie dajcie się!". Film z końcowym przemówieniem został udostępniony na Facebooku już prawie 150 razy... Chcę wierzyć, że to są właśnie ludzie, którzy naprawdę próbowali zrozumieć Aktorów i ich rozterki. Chcę wierzyć, że nie wszystkim zależy na ostatecznym pogrzebaniu Kultury - nawet, jeśli amatorskiej, to naszej - pięknej, bo różnorodnej, apolitycznej, wolnej od reżimu Dyrekcji, dającej każdemu prawo do tworzenia i wypowiedzi przez swoje dzieło. Dodam na koniec, że byłam na kilku spektaklach tej grupy i wiem, że pomimo młodego wieku, grają w Jaraczu od kilku lat. I zawsze były to spektakle na poziomie, ciekawe i piękne. To nie są dzieciaki, którym zamarzyła się kariera. To dorośli, świadomi ludzie, którzy też mają prawo głosu i postanowili na scenie sprzeciwić się bierności i miernocie. Bo wciąż są młodzi i mają zapał do tworzenia rzeczy wartościowych. Chcą się rozwijać i dzielić pasją. Żałuję, że Pani również odbiera im do tego prawo. Życzę więcej zrozumienia, empatii, szeroko otwartych oczu i uważnie słuchających uszu - to się zwykle w Teatrze przydaje.
Proszę uszanować Mistrza i poprawić imię w tytule.
"Sztuka nie jest o tym, do jakich szkół artystycznych uczeń uczęszczał, ale o tym, co artysta potrafi przekazać." Pani Majko, brzmi znajomo?
Pani Majka to taki Rafal Ziemkiewicz ziemi otwockiej. Ponoć Pan Ziemkiewicz tytułuje się dziennikarzem, tak jak Pani Majka artystką. I tu sugestia: w tvp i w pap obecnie trwa nabór. Etat zapewniony Suweren