Reklama

Coraz bardziej zły na wiatr - nauczyciel z Karczewa o samotnej wyprawie kajakiem po Wiśle [cz.1]

Piotr Gajgier samotnie, w dwa tygodnie przepłynął kajakiem Wisłę ze Śląska po Gdańsk. O swoim ponad 1000 - kilometrowym spływie, urokach i niebezpieczeństwach królowej polskich rzek oraz próbie charakteru, jaką gwarantuje spotkanie z naturą rozmawiał z Edytą Grykałowską.

– Jaki najdłuższy dystans Pan pokonał jednorazowo podczas wyprawy „Szlakiem Wisły. Nadwiślański Powiat Otwocki”?

– 100 km, ale wszystko zależało od warunków. Paradoksem było, że z dnia na dzień zwiększałem dystans zamiast zmniejszać, mimo coraz większego zmęczenia. Ale byłem też coraz bardziej zły na wiatr, który mnie hamował. W głowie gdzieś siedziało, że zrobiłem tylko 60 km i rwało mnie na drugi dzień, żeby przepłynąć więcej.

– Jak wyprawa wyglądała od strony fizycznej? Trenował Pan wcześniej?

– Przygotowywałem się przede wszystkim merytorycznie, ale też przez pewien czas chodziłem na siłownię. Trzeba ćwiczyć ręce, nogi mniej, bo tak nie pracują.

– Ręce nie bolały?

– Owszem, ale byłem tak zawzięty na Wisłę i wściekły, kiedy nie mogłem zrobić kilometrów. A jak mi wiało w dziób i zrobiłem tylko 65 km, to mało wiosła nie złamałem. Pod koniec wyprawy, nocami, ręce drętwiały, przechodziły prądy, najprawdopodobniej były to ścięgna. Jak się płynie pod wiatr, to - niestety - nie można przestać wiosłować. Raz miałem sytuację, że zebrały się chmury. Myślałem, że to front, płynąłem z prądem i z wiatrem, ale zerwał się szkwał, fala na pół metra, zaczęło rzucać kajakiem. Trzymałem wiosło, ale czułem, że wiatr mi go wyrywa. Patrzę: zatoczka, pomyślałem, że spadła mi z nieba. Kwadrans popadało, a potem cisza i słońce.

– Co było najgorsze podczas całego szlaku? Wiem, że zgubił Pan w pewnym momencie telefon, okulary i że pogoda Pana nie rozpieszczała...

– Pierwszy dzień był okropny. Na rzece są bystrza (miejsce na rzece, gdzie jest przyspieszenie przepływu wody – przyp. red.), a że płynąłem ostrożnie, to przed każdym bystrzem zatrzymywałem się 200-300 metrów wcześniej i wychodziłem z kajaka. Wspinałem się na brzeg, który był pod kątem prawie 90 stopni i wysoki na dwa metry. Na brzegu rosły gigantyczne rośliny: pokrzywy, barszcz Sosnowskiego. Wyglądało to jak Amazonia. Następnie szedłem jakieś 100-200 metrów  i oceniałem, czy przepłynę kajakiem lub czy jestem w stanie go jakoś przenieść. Na szczęście wszystko przepłynąłem. Jednak było pewne niemiłe zdarzenie: przy drugim albo trzecim bystrzu zobaczyłem, że przepłynę i wracałem już do kajaka. Niestety, nie wiedziałem, gdzie go zostawiłem. Po roślinności, która wyglądała wszędzie identycznie, nie mogłem rozpoznać, skąd wyszedłem na brzeg, więc co tu zrobić? Wykalkulowałem, że kajak może być w odległości 200 metrów. Dla bezpieczeństwa poszedłem jednak trochę dalej i jakoś zszedłem do rzeki. Rozglądam się za kajakiem, ale go nie widzę. Przyszło mi do głowy, żeby przepłynąć wpław. Miałem telefon w etui wodoszczelnym. A po kilku metrach zauważyłem, że nie jest zbyt głęboko, więc można przejść. Podłoże co prawda kamieniste, ale miałem specjalne buty i udało się – znalazłem kajak! Niestety, telefon zamókł, zaczął wariować, ale nie martwiłem się, bo miałem drugi, więc pomyślałem, że jakoś to będzie. Zepsuty udało się naprawić w Krakowie.

– Ale to pewnie nie koniec przeszkód?

– Miałem trudności w okolicy kopalni Silesia na Śląsku. Aby samochody ciężarowe mogły przewozić towar, położono potężne rury metalowe i zasypano piachem, więc nie można było tamtędy przepłynąć – prąd przy rurach był zbyt silny. Pozostało przenieść kajak, ale jak, skoro brzegi wysokie? Wdrapałem się jak wspinacz i szukałem pomocy, bo kajak był maksymalnie załadowany. Dostrzegłem bramę i ,,cieciówkę”, w środku był Ślązak. Poprosiłem go o pomoc. Ciągnęliśmy kajak wysoko, potem opuszczaliśmy. Znowu płynąłem i myślałem, że już koniec przygód, ale kilka kilometrów dalej, za rurami, Wisła była zatarasowana przez krzewy, drzewa, patyki, deski po powodzi, a nurt płynął, ale pod tym wszystkim. Kajak stanął w poprzek i nie mogłem płynąć, więc znów wdrapałem się na brzeg. Zobaczyłem, że kilometr dalej jest wieś i pobiegłem tam w krótkich spodenkach przez pokrzywy, na które już nie zwracałem uwagi. Byłem tak poparzony, że nie czułem nic. Spotkałem dwóch mężczyzn, którzy pomogli wyciągnąć kajak. W tym momencie zgubiłem okulary.

– Czy Wisła jest bezpieczną rzeką?

Są dwa szczególnie niebezpieczne miejsca na Wiśle. Pierwsze to elektrownia wodna w Połańcu – wytwarza energię na zasadzie spiętrzania wody. Kiedy jest niski stan wody, podnoszą jaz i za nim woda się piętrzy. Przy 50-centymetrowym spiętrzeniu nie można przepływać, ja miałem 2-centymetrowe, a i tak pokonanie go wywołało gęsią skórkę. A drugie miejsce to Włocławek i zalew, który kończy się potężną śluzą. Pokonuje się go od 2 do 7 dni. Miałem szczęście pokonać go w dwa dni. Zalew liczy 58 km długości i do kilometra szerokości. Zdrowy rozsądek i bezpieczeństwo każe płynąć przy brzegu. W pewnym momencie do śluzy miałem aż 26 km, a płynie się wolno, bo woda stoi. Patrzę, że słońce świeci, ładna pogoda, co będę płynął bokami, kiedy szybciej będzie środkiem. Później żałowałem, bo nie widziałem brzegu, a fale z każdej strony. Skróciłem drogę i popełniłem błąd - jak mnie zatopi to koniec, myślałem. Udało się jednak, więc odetchnąłem. Później zacząłem rozróżniać rodzaje fal - najgorsza jest fala długa, gdzie nie łamie się grzbiet. Kajak się na niej ślizga, zamiast płynąć.

– Można pić wodę z Wisły?

Woda z rzeki wygląda jak etylina, jak benzyna, ale korzystałem z filtru. Ma wielkość telefonu i gwint, który nakręca się na butelkę. Po jego użyciu nie da się rozpoznać, skąd jest woda. Piłem długo wodę z Wisły i jak widać żyję. Filtr chroni w 99,9 procentach przez bakteriami i wirusami, natomiast nie chroni przed metalami ciężkimi typu kadm, ołów, rtęć.

– Co by Pan zmienił, gdyby przygotowywał się ponownie do takiej podróży?

– Czego się nauczyłem? Ponieważ miałem problemy z butami i wilgocią, płynąłbym boso albo w lekkich sandałach. Wchodzi się do wody, stopy szybko wysychają. Odnośnie śluz - jest jedna, gdzie nie ma wody. Rzekę rozpracowałem, a jest śluza Przewóz, gdzie wody nie ma. Miałem telefon i udało mi się załatwić transport ciągnikiem i wozem – 300 metrów, a przewóz kosztował 120 złotych, czyli była to najdroższa taksówka świata i to w trudnych warunkach.

 

W drugiej części wywiadu pan Piotr opowiada o tym, jak Wisła łączy ludzi i jakie jeszcze ma przyjemne wspomnienia z wyprawy „Szlakiem Wisły. Nadwiślański Powiat Otwocki”.

Aplikacja iotwock.info

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo iOtwock.info




Reklama
Wróć do