
Z Michałem Urbaniakiem - muzykiem jazzowym, kompozytorem i aranżerem - rozmawia Andrzej Idziak
- Jest Pan człowiekiem spełnionym?
- Zdecydowanie TAK, spełnionym i cały czas spełniającym się (uśmiech).
- Co Pan przez to rozumie? Czym jest dla Pana spełnienie?
- Dla mnie spełnieniem jest moja pasja, granie i tworzenie muzyki, a także komponowanie, aranżowanie, czyli … muzyka rytmiczna w pełnym wyrazie i znaczeniu tego słowa. Również podróże, które nierozerwalnie wiążą się z profesją muzyka.
- Kiedyś w jednym z wywiadów powiedział Pan, że nie zna umiaru, bo jest Pan „wszystkoholikiem”. Jak należy to rozumieć?
- Ja funkcjonuję w dwóch wymiarach: białym lub czarnym… Można powiedzieć, że wszystko, co robię w życiu, robię z pewną „przesadą”. Czasem budzę się w nocy i nagle przychodzi mi do głowy jakiś pomysł muzyczny, który wydaje się ciekawy, wtedy wstaję i siadam do komputera, by go zapisać. I tak mnie to wciąga, że kiedy spoglądam na zegar, okazuje się, że pokazuje godzinę dwunastą w… południe. Tak się zdarza bardzo często, co jest dowodem na to, że w wielu sprawach nie znam umiaru. Kiedy się czymś zafascynuję, zapominam o bożym świecie.
- To świadczy o naturze perfekcjonisty?
- Nie… wręcz przeciwnie. Jestem totalnym bałaganiarzem (śmiech). To po prostu emocjonalne podejście do tego, czym się zajmuję, gdy się wciągnę - zapominam o wszystkim i angażuję bez reszty.
- Miał Pan w życiu różnych mistrzów. Jakie wartości zaszczepili oni w Panu jako artyście?
- Tak się złożyło, że trafiłem w życiu na świetnych profesorów, a zarazem pasjonatów, którzy nauczyli mnie, jak grając - kochać muzykę. Warsztat dla skrzypka jest rzeczą niesłychanie istotną, ale nic nie zastąpi miłości do muzyki. Kiedy po raz pierwszy w życiu usłyszałem jazz i zakochałem się w nim, to w moim życiu pojawiło się dwóch wielkich mistrzów. Pierwszym z nich był Louis Armstrong, a drugim - do dzisiaj zresztą - niezrównany Miles Davis.
- Jest Pan muzykiem jazzowym, kompozytorem i aranżerem… Interesuje mnie jednak - kim najbardziej? Które z tych zajęć jest Panu najbliższe?
- W pierwszej kolejności na pewno jestem jazzmanem, ale bardzo zależy mi na tym, aby być zauważonym również w innych dziedzinach… Muzykę stworzył Bóg, a ludzie podzielili ją na różnego rodzaju gatunki. Z jednej strony jestem więc szczęśliwy, że udaje mi się poszerzać zakres mojej działalności np. o koncerty wykorzystujące orkiestrę symfoniczną, z drugiej zaś podchodzę do wielu rzeczy jak pełnokrwisty jazzman. Bardziej zresztą w amerykańskim tego słowa znaczeniu niż ogólnie przyjętym. Wokół nas jest bowiem mnóstwo muzyki, która brzmi jak jazz, a nie jest jazzem. Muzyka, którą ja gram, na pewno jest jazzem! Jestem o tym przekonany.
- Kiedy zdecydował Pan, że zostanie muzykiem?
- To przyszło bardzo wcześnie, kiedy miałem 6 lat… Zdarzało mi się wówczas często występować na różnego rodzaju przyjęciach organizowanych dla znajomych, przez moich rodziców. Podczas jednego z nich, koleżanka mojej mamy Helena Iżykowska, która była profesorem muzyki, powiedziała do mamy: „Irenko, Michaś ma talent muzyczny, powinien zostać muzykiem”. Ja to usłyszałem i tak głęboko zapadło mi to w pamięć, że zacząłem interesować się muzyką. Zresztą ona cały czas była gdzieś wokół mnie: jeden z moich wujków grał na akordeonie, drugi na saksofonie. Muzyka pociągała mnie od najmłodszych lat. Kiedy dostałem się do pierwszej klasy szkoły podstawowej do klasy skrzypiec, a byłem chłopcem, jak na swój wiek, nadzwyczaj dobrze rozwiniętym, po dwóch tygodniach przeniesiono mnie do drugiej klasy. A musi Pan wiedzieć, że ja bardzo wcześnie zacząłem czytać, chodziłem więc z książką „Wicek i Wacek” pod pachą i popisywałem się tą umiejętnością przed znajomymi moich rodziców. Mój ojczym wygrywał nawet dzięki temu zakłady w kawiarni „Akademickiej” w Łodzi. Kiedy miałem 13-14 lat usłyszałem po raz pierwszy na krótkich falach muzykę jazzową i zakochałem się w niej całkowicie. Grałem i jednocześnie eksperymentowałem. Wracając po lekcjach w Liceum Muzycznym na ul. Jaracza w Łodzi, wstępowałem na Piotrkowską do klubu „Pod siódemkami”, zostawiałem u szatniarza skrzypce, brałem do ręki saksofon i wychodziłem na estradę. I tak oto Mr Jekyll przeistaczał się w Mr Hyde’a.
- Co to znaczy „być muzykiem”? Gdyby miał Pan określić, czym jest dla Pana ten zawód, to jakich słów by Pan użył?
- Dla mnie być muzykiem, to po prostu żyć! Szczególnie, jeśli się gra taką muzykę jak jazz, o której się mówi, że jest trudna i niepopularna. Muzyk to nie zawód, to po prostu miłość do życia.
- Uważa się, że jazz jest muzyką elitarną, której słuchacze wciąż trochę się boją i przy której trochę nie wiedzą, jak się zachować... Podziela Pan ten pogląd?
- Absolutnie NIE. Kiedyś, po jednym z koncertów jakie miałem na Chmielnej w Warszawie, kobieta rzuciła mi się na szyję i mówi: „Panie Michale, ja kocham pana muzykę, przesłuchałam wszystkie kawałki na tej płycie”. A jednocześnie sama stwierdziła, że jazzu... nie rozumie. Po prostu nie wszystko, co brzmi jak jazz - jest jazzem. I tu jest pies pogrzebany. Ludzie, którzy nie czują tej muzyki, a szczególnie promotorzy i recenzenci, wciąż szukający czegoś nowego, świeżego, tworzą różne definicje tego gatunku, a przecież każda muzyka to tylko… dwanaście nut. Prawdziwy jazz musi „kopać”, musi człowieka „poruszać”, dlatego właśnie kocham „czarną muzykę”, bo jazz pochodzi od Afroamerykanów. Tego nie można im zabrać, to jest ich wkład w światową kulturę, oryginalny i niepowtarzalny.
- Jakie trzy słowa - Pana zdaniem - najlepiej określają tę muzykę? (jazz- przyp. autora)
- Na pewno: serce, dusza i… prawda. Muzyka to przecież emocje, a jak można wzbudzić emocje, nie będąc prawdziwym?
- Oglądałem Pana w filmie „Mój rower”, gdzie jako dziadek Włodek był Pan świetny… To zresztą nie tylko mój pogląd, za rolę w tej produkcji zdobył Pan nagrodę dla najlepszego aktora podczas Tallin Film Festiwal w Estonii oraz Orła - Polską Nagrodę Filmową w kategorii „odkrycie roku”. Ma Pan wrodzony talent aktorski, czy to po prostu wyjątkowy film?
- Nie… jaki talent aktorski?(uśmiech). To po prostu mądry, emocjonalny film. Ja byłem w nim tylko… sobą.
- Czy propozycja Piotra Trzaskalskiego zagrania w filmie była pierwszą w Pana życiu?
- Jeżeli chodzi o taką rolę, to pierwsza. Wcześniej oczywiście dostawałem różne propozycje. Zwłaszcza kiedy pisałem muzykę do filmów w Stanach Zjednoczonych, proponowano mi zagranie różnych, mniejszych ról. Nigdy jednak nie pisałem muzyki do filmów kręconych w Hollywood. W Nowym Yorku, w którym mieszkam, nie robi się wielkiego kina, to raczej miejsce, gdzie kręci się filmy z kategorii B-Movies, C-Movies czy Art-Movies. Mam taką zasadę, że robiąc muzykę do filmu, zawsze staram się uczestniczyć przy jego realizacji. Bo tak jak aktor musi być prawdziwy w swojej roli, tak mnie również zależy na tym, by tworzona przeze mnie muzyka była autentyczna i wypływała z mojego wnętrza. A ponieważ w swoim życiu napisałem muzykę do 25 filmów, to zdarzało mi się zagrać w kilku z nich jakieś epizodyczne role. Gra w filmie, jest w pewnym sensie, podobna do występu estradowego, z tym tylko, że zamiast nut, formą komunikacji z odbiorcą jest tekst. Przy „Moim rowerze” z tym właśnie miałem największy problem. Opanować tę trudną sztukę pomógł mi Piotr Trzaskalski, który powtarzał: „Pamiętaj, kiedy pomylisz tekst lub przekręcisz jakieś fragment, to najwidoczniej był on źle napisany”. Ogromne wsparcie okazał mi również Artur Żmijewski, przy którym na początku miałem ogromną tremę. Kiedy zobaczyłem go pierwszy raz, gdy wpadł na plan i bez prób, prawie z marszu wszedł w swoją rolę, pobiegłem do Piotra i zapytałem: „Co ja tutaj robię”? - „Nie przejmuj się - odpowiedział - dasz radę”. Podczas pierwszych kilka dni zdjęciowych kręciliśmy sceny, podczas których nic nie mówiłem, tylko spałem albo piłem „wódę”, w ten sposób oswajając się z planem. Aż w końcu Artur Żmijewski powiedział do mnie: „Słuchaj, to nic trudnego, po prostu odpowiadaj na pytania. Na tym polega aktorstwo”. A ja już wtedy miałem tremę, nie tylko przed Arturem - jako aktorem, ale i przed nim jako „moim synem”, bo tak mocno utożsamiałem się z Włodkiem, którego grałem. Dzięki Bogu, po kilku dniach zdjęć, to uczucie minęło i mogłem w końcu poczuć się naturalnie, tak jak na estradzie.
- Znakiem charakterystycznym Pana ubioru jest szalik, który zwykle nonszalancko zawiązuje Pan pod szyją... To taki sceniczny outfit, forma autorskiego designu czy może zupełnie coś innego?
- (Śmiech) Powiem skąd to się wzięło... Kiedyś dużo przytyłem, garnitury przestały na mnie pasować, kołnierzyki od koszuli zaczęły „gryźć”, a ponieważ bez „niczego” pod szyją czułem się jakoś niekomfortowo, sięgnąłem po apaszkę i zawiązałem ją pod szyją. I tak się do niej przyzwyczaiłem, że dzisiaj czuję się bez niej tak, jakbym był niekompletny albo wręcz nagi (uśmiech).
- Czy my, Polacy, czujemy jazz inaczej niż inne nacje, np. Amerykanie?
- Tak. W Ameryce jazz jest na ulicy. Nawet businessman z teczką i laptopem chodzi po Broadwayu w rytmie swingu. Ten rytm ma również amerykański język (angielski - przyp. autora), który w sposobie artykulacji jest typowym legato. Można go zauważyć w amerykańskiej kulturze. Niech pan zwróci uwagę na to, jak wyglądają musicale grane na Broadwayu. Przecież taki musical, patrząc na formę, to nic innego jak nasza operetka, ale jakże różni się od tego, co powszechnie znamy. To jest inna kultura rytmiczna. To samo dotyczy muzyki. Ludzie, którzy przychodzą na koncert jazzowy w Stanach, czy to będzie Nowy Jork, czy jakiekolwiek inne miejsce, czują tę muzykę, mają ją „pod skórą”. Tam się zupełnie inaczej gra… Jazzu nie trzeba rozumieć, trzeba go… czuć. On po to jest! Pomaga się wyluzować, przestawić na inny rodzaj wrażliwości, emocji i... melancholii. Tak, melancholii, bo jazz ma w sobie element zadumy i czegoś nieprzewidywalnego.
- Kiedy w pewnym momencie swojego życia wyjechał Pan za granicę, przez 29 lat nie przyjechał Pan do kraju… Jaki był tego powód? Był Pan obrażony na Polskę? Co się wydarzyło w Pana życiu, że podjął Pan jednak decyzję o powrocie do ojczyzny?
- Nie. Ja po prostu byłem zakochany w Nowym Jorku. Będąc w Stanach Zjednoczonych nie chciałem wyjeżdżać do Polski, bo obawiałem się, czy będę mógł tam wrócić. Proszę pamiętać, że były to czasy komuny… Ja zresztą nigdy nie byłem typowym patriotą i buntowałem się, kiedy ktoś próbował mi ten patriotyzm narzucić siłą. Pobyt w Stanach nauczył mnie przede wszystkim pokory i szacunku dla ludzi, tego, z czym w Polsce mamy dzisiaj ogromny problem. A także komunikacji i dialogu, oddzielenia rzeczy emocjonalnych od racjonalnych.
- Czuje się Pan bardziej Polakiem czy obywatelem świata?
- Zdecydowanie bardziej obywatelem świata. Bardzo wyraźnie to odczuwam zwłaszcza w Nowym Jorku, w tym skupisku ludzi, którzy przyjechali tam z całego świata, którzy żyją obok siebie, szanując swoją odrębność i tożsamość kulturową.
- Co jest dla Pana w życiu ważne?
- Najważniejsze w życiu to być sobą i żeby było wolno być sobą. Ja wiem, że kiedy w Nowym Jorku wyjdę nawet na 5th Avenue w piżamie, nikogo to ani nie zdziwi, ani nikt nie zwróci mi uwagi, a może nawet znajdzie się ktoś, kto podejdzie do mnie i powie, że to fajny pomysł. Chodzi o to, żeby pozwolić człowiekowi żyć zgodnie z prawem i dać mu taki margines wolności, który pozwoli mu funkcjonować w zgodzie z samym sobą, nie krzywdząc innych. Na tym właśnie polega ten przysłowiowy american dream.
- Dziękuję za rozmowę!
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie