
Starsi mieszkańcy Celestynowa dobrze pamiętają małżonków Zawadzkich, którzy w każdą niedzielę przyjeżdżali ze Starej Wsi na rowerach z drewnianymi obręczami do kościoła.
Kremowe, lśniące czystością rowery wywoływały zainteresowanie dorosłych, a w męskiej części młodzieży wzbudzały zazdrość, gdyż nie każdy chłopak mógł się w latach sześćdziesiątych pochwalić posiadaniem własnego roweru. Każdy więc marzył, że dosiada owo cudo i mknie po szosie lubelskiej, z dziewczyną na ramie do Sępochowa nad Świder, bo tam jest on najgłębszy i plażę ma piaszczystą. Inni marzyli o dalekich wycieczkach z namiotem, a inni jeszcze o wyścigach, wzorem mistrza Stanisława Królaka, zwycięzcy pierwszego Wyścigu Pokoju w 1956 i pięciokrotnego uczestnika Wyścigu Dookoła Polski. Nikt z tych młodych chłopaków nie wiedział, że ów starszy pan, Franciszek Zawadzki, był pierwszym szosowcem, który 24 sierpnia 1919 r. wygrał pierwsze w wyzwolonym kraju, szosowe mistrzostwa Polski na dystansie 100 km, zorganizowane przez Warszawskie Towarzystwo Cyklistów, działające, mimo zaborów, od 1886 roku, do którego należał m.in. Bolesław Prus, Henryk Sienkiewicz i Stefan Jaracz. Nie wiedzieli też, że Franciszek Zawadzki był od 1917 roku jednym z pierwszych producentów rowerów, które wytwarzał w niewielkiej początkowo fabryczce przy ul Bagateli w Warszawie. Rowery jego, z roku na rok, stawały się coraz bardziej popularne, choć drogie. Na popularność ową duży wpływ miała wyjątkowo lekka rama i angielskie siodełko Brooksa. Szerokie, skórzane siodło amortyzowane dwoma sprężynami, co dawało niezwykły komfort jazdy. Rowery, nie tylko Zawadzkiego ale też innych producentów w okresie międzywojennym, były niezwykle modne. Jeździli na nich zamożni fabrykanci, handlowcy a też policjanci.
W 1939 roku zarejestrowanych w Polsce było około miliona rowerów (wszystkie posiadały numery rejestracyjne, jak dziś samochody, czy skutery), z czego Policja miała na stanie ponad 30 tysięcy.
Nim jednak nadszedł rok 1939 Franciszek Zawadzki postanowił fabrykę rowerów przenieść z Warszawy do swojego majątku w Glinie, koło niewielkiej miejscowości kolejowej Celestynów. Na placu obok drewnianego dworku zlecił budowę dwupiętrowego budynku z przestronną halą produkcyjną, budynek socjalny dla pracowników i nad jeziorkiem zaplanował budowę domków letniskowych dla pracowników, a też basen. Zbudował też drogę z Gliny do szosy lubelskiej, by szybciej docierać do Warszawy z wyprodukowanymi rowerami, a też ze względów osobistych, by móc trenować kolarstwo na dobrym asfalcie.
Niestety rok 1939 przerwał budowę i marzenia Zawadzkiego. Warszawska fabryka, w wyniku bombardowań, została zniszczona, a też jego mieszkanie. Wraz z żoną i synem Zbyszkiem zamieszkał w Starej Wsi, gdzie wcześniej pobudował willę. Przez okres działań wojennych Niemcy grabili jego majątek, czyli 38 hektarów uprawnych pól i lasu, każąc odstawiać zboże, mleko, żywiec i wołowinę na potrzeby swojego wojska. Nie mając wyjścia odstawiał, zubożając mieszkańców swoich dóbr, ale wszyscy to rozumieli i nie mieli pretensji, bo najeźdźca niemiecki nie czepiał się ich, nie plądrował obejść i domów. Niestety wojna nie była łaskawa dla rodziny Zawadzkich. Syn, nie mogąc spokojnie usiedzieć na prowincji, włączył się do warszawskiej konspiracji a pierwszego sierpnia 1944 roku wraz z tysiącami innych młodych ludzi stanął do walki zbrojnej z okupantem. Nie zginął, a tylko został ujęty przez Niemców i wywieziony z innymi do obozu zagłady w Stutthof, skąd wraz z przyjacielem próbował uciec, ale ich złapano i wywieziono w okolice Hamburga. Do rodziny Zawadzkich przyszła „pocztą pantoflową” wiadomość, że został zastrzelony podczas próby ucieczki. Czy tak było? Nie wiadomo. Najbardziej prawdopodobna wersja mówi, że zmarł z głodu i wycieńczenia, jak setki innych.. Rodzice nie mogli pogodzić się z utratą syna. Nie dopuszczali myśli, że zginął, że nie wróci do nich. Przez lata czekali, szczególnie matka, że zapuka pewnego dnia do drzwi ich domu. Nie zapukał.
- Ciocia nie mogła się pogodzić z utratą jedynego syna. Wraz z mężem wykupili na Powązkach miejsce i symbolicznie pochowali syna, bohatera Powstania Warszawskiego – wspomina bratanica Franciszka Zawadzkiego, Alicja Gembacka, spędzająca każde lato na swojej działce z niewielkim domkiem w Dąbrówce. – Majątek wujcia zaraz po wojnie został znacjonalizowany. Został mu jedynie dom w Starej Wsi, ale tylko dlatego, że zapisany był na żonę. To w nim mieszkałam wraz z rodzicami od piątego roku życia, a do szkoły chodziłam do Gliny, w której ukończyłam drugą i trzecią klasę. Wujcio, straciwszy fabrykę w Warszawie, założył w domu w Starej Wsi warsztat naprawy rowerów. Glinę rozparcelowano a do wybudowanej hali i innych pomieszczeń przeniesiono z Warszawy z Ul. Złotej w 1962 roku Fabrykę Aparatury Elektrycznej „EFA”. Dworek spalono, dokładnie nie pamiętam, byłam przecież dzieckiem i takie sprawy niewiele mnie wówczas interesowały. Szkołę na początku lat sześćdziesiątych przeniesiono do Samuszyna, a w 1965 do nowo wybudowanej szkoły w Starej Wsi. W trzy lata później ciocia zginęła w wypadku w Warszawie. Przechodząc po pasach ul. Chałubińskiego potrącił ją śmiertelnie samochód. Wujcio po jakimś czasie ożenił się powtórnie. Pod koniec swojego życia postanowił sprzedać willę, ale nie pierwszemu z brzegu kupcowi. Dogadał się z dyrektorem Szkoły Podstawowej w Celestynowie, panem Stangierskim i zaznaczając w umowie, że budynek ma być przeznaczony na przedszkole, sprzedał i wyprowadził się do Warszawy. Do Starej Wsi przyjechał raz, gdy uroczyście otwierano w 1975 roku przedszkole w jego byłym domu. Cieszył się, że dyrektor Stangierski dotrzymał słowa. W rok później zmarł – pani Alicja otarła chusteczką oczy i przez dłuższą chwilę milczała, jakby oddawała cześć swojemu ukochanemu wujciowi. Kiedy za moment spojrzała na mnie miała iskierki w oczach. – Coś panu pokażę – wstała i poszła do niewielkiej komórki, z której wyprowadziła rower. – To jest wujcia dzieło. Rower z drewnianymi obręczami, który w 1922 roku ofiarował na 21-sze urodziny mojej mamie Marii Paplińskiej-Zawadzkiej. Był kremowy z dodatkami czerwieni, a kierownik rogaty. Na nim uczyłam się jeździć. Przemalowałam go na kolor czarny a kierownik zmieniłam na „jaskółkę”. Wujcio, gdy to zobaczył, skrzywił się tylko i rzekł dobrotliwie, że gdybym mu powiedziała, sam by rower dostosował do mojego gustu. Na tym zabytkowym już, i chyba jedynym na świecie z fabryki Zawadzkiego rowerze, nieraz jeżdżę po zakupy do sklepu w Starej Wsi, ale po każdej takiej eskapadzie czyszczę go i oliwię łańcuch. To przecież moja pamiątka po mamie i wujciu Franciszku – podkreśla Alicja Gembacka.
Pan Franciszek lubił Starą Wieś. Pośród gęstego, mieszanego lasu, czuł się dobrze. Kiedyś, jeszcze przed wojną, gościł u niego kolega lekarz balneolog. Stwierdził, co później wykazał naukowo, że Stara Wieś to doskonałe miejsce dla chorych na serce. Pan Franciszek podbudowany tą diagnozą, zaczął opracowywać plan miejscowości z uwzględnieniem szerokich ulic, miejsc na sanatoria, stadion, cmentarz, park…I, jako człowiek czynu, zlecił na początek zmeliorowanie terenu, a następnie utworzenie planu podziału Starej Wsi na działki, ulice…Plan taki powstał w 1931 roku, a uzupełniony w 1941. Zachował się do dnia dzisiejszego skrzętnie przechowywany przez radnego ze Starej Wsi Leszka Gąsiorowskiego. Niestety wojna przerwała, i jak się okazało, zakończyła znakomity projekt utworzenia w Starej Wsi uzdrowiska. Szkoda!
Wracając do Celestynowa, po wizycie u pani Alicji, pomyślałem sobie, jakże by stało się przyzwoicie, gdyby Samorządowe Przedszkole w Starej Wsi nosiło imię Franciszka Zawadzkiego, które do tej pory mile wspominają mieszkańcy Gliny, Starej Wsi i Celestynowa.
Andrzej Kamiński
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie