
"Mój gość nie potrzebuje zapowiedzi" - jak to mówi David Letterman, gwiazda amerykańskiego dziennikarstwa. Tak więc - przed państwem kolejny odcinek "Rozmówek", a w nim Ernest Bryll.
*****
Adam Pośrednik: Kiedy zdał Pan sobie sprawę, że chce Pan być poetą - zajmować się pisaniem wierszy oraz piosenek? Ukończył Pan przecież nie tylko polonistykę na UW, ale również Wyższą Szkołę Filmową.
Ernest Bryll: W zasadzie… nigdy nie chciałem zostać. To mi się przydarzyło. Miałem 16 lat, gdy zdałem maturę w Gdyni. Do tego czasu właściwie nie pisałem – czasem jakieś „śmiszne”, młodzieńcze wierszyki. Nie brałem udziału w żadnych klubach poetyckich, konkursach; nic z tych rzeczy. Chciałem zostać dziennikarzem i nawet zdałem egzamin na te studia – ale się nie dostałem, bo… nie było miejsc. To był taki chwyt stosowany w tamtych czasach wobec tych ludzi, których z różnych powodów nie chciano przyjąć na ten upolityczniony wydział. Wobec tego wróciłem do Gdyni i podjąłem pracę w portowej elektrowni. Tam zdarzyło mi się napisać dwa wiersze, które posłałem do „Klubu Młodych Pisarzy” (chyba tak to się nazywało). To był mój debiut. Wiersze się spodobały. Rok później zgłosiłem się na polonistykę i tam się dostałem. Łatwo nie było, mieszkałem „na lewo” w akademiku. Wówczas myślałem bardziej o karierze krytyka filmowego, ale… wiersze się pisały. Co do studiów filmowych… Pracowałem w różnych redakcjach – z „Po Prostu” zostałem zwolniony w 1956 z całym zespołem, poszedłem do innej – też mnie wyrzucono, i tak się to powtarzało. Zacząłem więc zajmować się filmem t e o r e t y c z n i e. Zapisałem się na Studium Krytyki Filmowej w filii WSF w Warszawie. Na marginesie, studiował też tam wtedy Krzysztof Zanussi. Z filmem związałem się jeszcze zawodowo, ale o tym później. Podsumowując – poezja to dla mnie nie praca, a przypadłość. To jest coś, co się zdarza. I tyle.
„Poezja jako przypadłość”… Ciekawie Pan to powiedział! Wracając do wywiadu… Ponieważ rozmawiamy dla portalu iotwock.info, to chciałem się zapytać, co sprawiło, że zamieszkał Pan w Otwocku?
Bardzo prosto. Mimo że studiowałem na Uniwersytecie Warszawskim – i jednocześnie pracowałem - to Warszawa i tak była dla mnie miastem zamkniętym. Wówczas trzeba było mieć specjalne pozwolenie na meldunek w Warszawie. Dlatego wielu ludzi mieszkało w gminach wokół Warszawy, gdzie meldunek przebiegał na normalnych warunkach. Na przykład, ja zamieszkałem w Otwocku. Najpierw mieszkałem przy ul. Reymonta, w nieistniejącym już letniskowym drewniaku, bez kanalizacji i porządnego ogrzewania. Nie były to komfortowe warunki. Potem zamieszkałem w pierwszej spółdzielni mieszkaniowej w Otwocku (osiedle Kmicica), powstałej na fali „odwilży”, gdy pozwolono znowu zakładać spółdzielnie.
Czyli można powiedzieć, że przeżył Pan podobną historię, jak w filmie „Nie ma róży bez ognia”…
Bez przesady… To było normalne życie. To był dla nas cud, że zaczęły powstawać te spółdzielnie. Wtedy Otwock był zupełnie innym miastem niż dziś. Pełno było „bieda-domków”, gdzie ludzie mieszkali w trudnych warunkach; ulicą Reymonta prawie codziennie szły kondukty pogrzebowe; gdyż była wysoka śmiertelność wśród leczonych tam gruźlików (penicylina jeszcze nie była powszechna). Otwock opierał się wtedy na sanatoriach, które dziś już zanikły.
Dużo się zmieniło. Ironią losu jest fakt, że poważnym problemem dla międzywojennego uzdrowiska jest smog… To wszystko, co pan opowiedział, brzmi jak doskonały materiał na…
Napisałem kilkanaście wierszy o Otwocku, ale nie wszystkie wydałem. Akurat Otwock czasów „małej stabilizacji” był dojmujący, pełen chorych (przede wszystkim gruźlików) i pijaków. Miasto o suchym klimacie i piaszczystym gruncie, na którym rosły sosenki; wśród tego niska zabudowa. Odrębność Otwocka i jego okolic od Warszawy była bardzo wyraźna.
Chciałem teraz porozmawiać o pracy tekściarskiej, poetyckiej; pisał pan dla wielu muzyków – dla Katarzyny Gaertner (m.in. musical „Na szkle malowane”), dla Czesława Niemena, dla Jerzego Połomskiego... Z jakim muzykiem się panu najlepiej współpracowało?
Nigdy nie uważałem się za tekściarza, ale często muzycy wykorzystywali moje wiersze. Zdarzyło mi się napisać „Na szkle malowane” dla zespołu Teatru Muzycznego we Wrocławiu, ale to była raczej sztuka teatralna z piosenkami. Jak trafiłem na Kasię Gaertner...? Z początku mieli to zagrać Skaldowie – którzy zaaranżowali moją sztukę „Po górach, po chmurach” (swego czasu bardzo popularną) - którzy jednak mieli wtedy wiele koncertów. Dla nich ważniejsze były piosenki. Żeby jednak zrobić muzykę do całej sztuki, to jednak trzeba przysiąść, popracować; prace się przeciągały i wtedy reżyser – Janek Skotnicki – zaproponował Kasię. Zaufałem mu, spotkaliśmy się i spektakl dostał swoją muzykę. Potem jeszcze pracowaliśmy razem – n.p. skomponowała muzykę do mojego oratorium „Zagrajcie nam, wszystkie srebrne dzwony”. Podsumowując – ja nie pracowałem z ludźmi show-biznesu; ja się z nimi znałem – n.p. z Marylką Rodowicz, Agnieszką Osiecką, Czesławem Niemenem i innymi. Ale w zasadzie nie pisałem dla nich tekstów, poza drobnymi wyjątkami. Najczęściej artyści sami wybierali moje wiersze i tworzyli z nich piosenki, i tak jest po dziś dzień. Nie mogę zatem powiedzieć, z kim mi się najlepiej pracowało, bo ja z nikim nie pracowałem!
W latach 90. został Pan ambasadorem w RP w Republice Irlandii. Znalazłem w Internecie informację, że jedną z przyczyn, dla których przyjął Pan ten urząd, była chęć lepszego poznania kultury i poezji irlandzkiej. Czy udało się Panu zrealizować ten cel?
. Zostałem ambasadorem w 1991 r., w początkach III RP. Zostałem nim dlatego, że byłem tłumaczem z języka gaelickiego [Irish Gaelic – rodowity język Irlandczyków, przynależący do języków celtyckich, w wyniku kolonialnej polityki Wielkiej Brytanii większość mieszkańców Szmaragdowej Wyspy posługuje się angielskim – przyp. AP] i przetłumaczyłem razem z żoną [Małgorzatą Goraj-Bryll, z wykształcenia irlandystką] kilka książek z tego języka (n.p. „Irlandzki tancerz”, „Miodopój”, „Tain”). Można powiedzieć, że wprowadziliśmy literaturę gaelicką na rynek polski. Tak więc zaproponowano mi stworzenie pierwszej od wielu lat ambasady polskiej w Dublinie (PRL i Irlandia nie utrzymywały ze sobą stosunków na szczeblu ambasady) jako osobie, która znała tamtejszą kulturę, historię i język. Była to również lekka, ale wyraźna sugestia Irlandczyków. Ambasadę musieliśmy zbudować od podstaw. Moją pierwszą przemowę jako ambasadora wygłosiłem po gaelicku, co odnotowała prasa irlandzka.
Tutaj może wypadałoby się zapytać, skąd u poety żyjącego w głębokim PRL-u, gdy wyjazdy zagraniczne były znacznie utrudnione, a Europa była podzielona na dwa wrogie obozy – takie zainteresowanie odległym od nas narodem?
Już za czasów Gierka było dużo łatwiej. Byłem na jednym ze zjazdów poetów w Londynie i tam poznałem dwóch przybyszów z Irlandii – Brandona Connelly’ego, późniejszego profesora Trinity College w Dublinie, i Seamusa Heaneya, późniejszego noblistę. Zainteresowali mnie swoim dziełem – antologią poezji irlandzkiej. Pokazali mi oni bardzo dobrą, wciągającą poezję. Po tym spotkaniu postanowiłem się nauczyć gaelickiego i zgłębić kulturę i historię Irlandii. Tak to wyglądało.
Teraz chciałbym zapytać o pracę w Państwowym Instytucie Sztuki Filmowej. Był Pan kierownikiem Działu Literackiego PISF do 2018 roku…
Dział Literacki to była stworzona za poprzedniej dyrekcji próba pomocy dla twórców w kwestii stworzenia scenariuszy. W obecnej relacji Dział został zredukowany do mojej osoby i jestem w PISF czymś w rodzaju – ja wiem? - eksperta. Jeżeli jest potrzeba, pomagam przy poprawkach scenariusza.
Zastanawiałem się, jak z pańskiego punktu widzenia – jako b. ambasadora w Dublinie i członka PISF – wygląda sprawa promowania kultury polskiej za granicą. Dla przykładu, w ostatnich latach Koreańczycy (przecież znacznie bardziej „hermetyczni” dla człowieka Zachodu niż Polacy) osiągneli olbrzymi sukces pod tym względem: przykładem niech będzie k-pop, „Parasite”, „Squid Game”… Jak skutecznie promować polską kulturę za granicą?
Polska kultura w niektórych aspektach została nieźle wypromowana. Problem leży w sposobach promocji, która kosztuje bardzo dużo. U nas promują się najlepiej muzyka i film. Krótko mówiąc, promuje się to, co dociera do mentalności tamtejszego odbiorcy. Dlatego nie promuje się poezja, gdyż jest trudno ją d o b r z e przetłumaczyć.
Na zakończenie – powiedział Pan na początku, że nie jest Pan poetą. A chociaż poezję lubi Pan czytać?
Owszem, lubię. Czytam poezję co pewien czas, co mi wpadnie w ręce. Teraz czytam wczesne dzieła Tadka Nowaka. Zagraniczną poezję czytam, i to w tłumaczeniu, i w oryginale: Achmatową, Mandelsztama, Gumiliowa, Chlebnikowa… Czasem niestety widać rozdźwięk między tłumaczeniem a oryginałem. Nie ma i nie może być jednej, takiej samej poezji na całym świecie. Dobry jest przykład Szekspira. Anglicy się śmieją, gdy cudzoziemcy twierdzą, że znają Szekspira, bo go znają w tłumaczeniu. Niektóre sonety Szekspira są, jak twierdzą naukowcy, pisane nie do dziewczyny, ale do chłopaka, gdyż są teorie, że Szekspir był homoseksualny. Gdyby te utwory były pisane po polsku, kwestia ta byłaby jednoznaczna, gdyż język polski bardziej określa płeć niż angielski.
Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę dużo zdrowia, tak potrzebnego w czasie pandemii.
Ernest Bryll – ur. 1 III 1935 r. w Warszawie; młodość spędził w Gdyni. Poeta, scenarzysta, dziennikarz, tłumacz (m.in. z języka gaelickiego, angielskiego i rosyjskiego). Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim i studium wiedzy filmowej w Wyższej Szkole Filmowej.
Strona oficjalna: bryll.pl
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie