Reklama

Wigilia z wojną w tle

Jadzia z matką przygotowywały wyroby na święta Bożego Narodzenia, a Franek z sąsiadem szykowali wędzarkę. Postanowili też zadbać o to, by było czym napełnić kieliszki. Sobota, 12 grudnia 1981 roku, była mroźna, ale piękna. Dom, sad i pobliski las tonął w śnieżnym puchu, oświetlony słońcem. Obaj gospodarze dzień rozpoczęli od przetarcia ścieżek. Do stodoły, ubikacji, komórki z węglem i komórki, w której Franek trzymał różne graty. Między innymi sprzęt do pędzenia bimbru, pożyczony od elektryka, który przemyślnie w kociołku umieścił grzałki, z rury zrobił kolumnę i obsadził ją na kociołku, dolutował do niej chłodzoną wodą wężownicę i użyczał tej aparatury znajomym ze wsi. W tej to właśnie komórce już wszystko było przygotowane do uruchomienia produkcji bezkartkowego alkoholu.

- Wlej zacier do kociołka i włącz grzałki - wydał polecenie Roman, który już podczas ostatniej wojny gonił bimber. Przedłużaczem Franek pociągnął prąd z domu i włączył kociołek. Mieli trochę czasu. Wyszli na podwórze. Czekając na podgrzanie się zacieru, który dojrzewał od trzech tygodni z zaoszczędzonego przez obu cukru, odśnieżyli też wędzarnię i ze stodoły przynieśli suchych drewien.    - Zimno! Może coś łykniemy - zaproponował sąsiad.   - Chętnie - zgodził się Franek. - Roman poszedł do swojego domu i za pazuchą, by żona nie widziała, przyniósł trochę już napoczętą żytniówkę. Łyknęli z gwinta.   - Franiu przynieś drewna, bo gaśnie pod kuchnią - zawołała żona. Z szopy wziął naręcze drewien i zaniósł do izby, w której kobiety rozprawiały połówkę świni.   - Franek, zaczyna się gotować - zakrzyknął z komórki sąsiad. W kociołku lekko wrzało, a z mosiężnych rurek, ciekł już przezroczysty trunek. Umoczył w słoiku palec i liznął go - Mocne! - ocenił i podstawił pod rurkę kubek. - Spróbuj - podsunął sąsiadowi pod nos. Łyknął jednym haustem.    - No, niezłe. Kisiło się długo, ale dobre wyszło. Przygotuj słoiki - polecił. Franek poszedł do mieszkania. Jadzia maszynką do mielenia nabijała flak krwistą kaszanką. Na blacie kuchennych szafek leżały już pokrępowane balerony, szynka i namaszczony przyprawami boczek. Słonina jeszcze nie. Czekała aż matka, namaści ją czosnkiem, solą i jakimiś przyprawami. - Za godzinę zapraszam na kiszkę. Poproś do nas sąsiadów. – poleciła Jadzia. Słoiki, jeden za drugim napełniały się gorzałką, o którą w roku 1981 było niezwykle trudno, a jak była, to głównie Bałtyk i Vistula – obrzydlistwa śmierdzące karbidem. Na kartki miesięcznie można było w sklepie nabyć jedynie pół litra wódki. Korzystniej wychodziło kupić dwie małpki po 350 ml, co dawało trzy czwarte litra. Można było też kartki na słodycze, czy papierosy wymienić z kimś, kto nie przepadał za wódką. Wódka, to był pieniądz. Roman opowiadał, że pod kołem zapasowym samochodu miał zawsze zachomikowaną flaszkę. Na wszelki wypadek. I przydała się. Kiedyś jechał do Kielc, by sprzedać rąbankę. Zatrzymał go nocą patrol drogówki. - Jedzie pan na światłach drogowych, a teren jest zabudowany - wpierali mu mundurowi, chcąc wymusić zapłatę mandatu. - Panowie, jechałem na światłach mijania - upierał się, zgodnie zresztą z prawdą. Niestety milicjanci nie słuchali. Zaproponowali mandat 300 zł. Nie próbował nawet dyskutować, choć czuł od nich gorzałkę. - Panowie, mam flaszkę w bagażniku. Może się przyda? - spytał rozpaczliwie. - Dawaj! - padło polecenie od sierżanta MO. I kiedy im ją dał, nie chcieli już nic więcej. Flaszka to najpewniejszy pieniądz. Z domu Franek wyniósł balerony, szynkę i boczki. Zawiesił te smakołyki na kijach w beczce wędzarki, z której wylatywał biały dym, bo paliły się drewna z drzew owocowych, wyciętych jesienią z przydomowego sadu.    - Franiu, chodź popróbować! - zawołał z komórki sąsiad.    - Już idę, jeszcze tylko zakryję beczkę workiem - odkrzyknął, zawiązując mocniej szalik, gdyż mróz wdzierał się pod ubranie. W komórce cienkim strumieniem spływał z rurki bimber, napełniając kolejny słoik. Łyknęli. Zaogniło im się w gardle i żołądku. Ledwo Franek wykrztusił: - No, super!   - A widzisz, nie ma to jak swojak - skwitował sąsiad i pod rurkę z cieknącym wciąż bimbrem podstawił następny słoik.    - Chodźcie już, zapraszam na kaszankę - usłyszeli głos Jadzi z ganku. Wzięli ćwierćlitrowy słoik i poszli. Na talerzach dymiła kaszanka, w salaterce surówka z kwaszonej kapusty z cebulą, a szklanki z herbatą Madras przenosiły do nieznanego nawet z telewizji regionu Indii. - Jak smakuje? - zapytała Jadzia sąsiada, uważanego przez nią za wyrocznię w takich sprawach, a patrząc na męża oczekiwała akceptacji.   - Pyszne – odrzekł, nie czekając na opinię Romana, a jednocześnie chcąc w jakiś sposób zniwelować fakt, że jest nieco podchmielony.    - Jadziu, kaszanka jest palce lizać - ocenił sąsiad. Franek spojrzał na żonę. Była w siódmym niebie. W końcu kaszankę robiła samodzielnie po raz pierwszy w życiu. – Franek, polej! W końcu jemy świnię, a nie jakieś gówno - polecił Romek. Polał więc ze słoika i zakąsili ciepłą kaszanką. Rozmowy toczyły się najpierw o sprawach domowych, nadchodzących świętach Bożego Narodzenia, aż w końcu zeszły na politykę. Sąsiad, był stałym słuchaczem Radia Wolna Europa. Mówił więc, jak Zachód komentuje wydarzenia Sierpnia 80, co mówią za granicą o Solidarności, Wałęsie...    - Rząd nie zezwoli działać tym wolnym związkom zawodowym. Jest przecież CRZZ (Centralna Rada Związków Zawodowych), która pod "światłym kierownictwem PZPR" dba o pracowników PRL-u - komentował sąsiad.   - Nie myślę tak. Mam nadzieję, że Solidarności rząd pozwoli się utrzymać. A przynajmniej jakiś czas, by nie wzniecić nowej fali strajków – oponował Franek. I tak, na rozmowie i zajadaniu świeżej kaszanki mijała sobota. Co jakiś czas Franek wychodził, by podłożyć drewien do wędzarki i sprawdzić stan uwędzenia wędlin, o które w owym czasie było niezwykle trudno, bo przecież rząd wydzielał je na kartki.  Franek jeszcze spał, kiedy w niedzielę rano sąsiad łomotał do drzwi. - Jest wojna - wołał już od progu. - Mamy wojnę domową. Jaruzelski mówił w telewizji. Spikerzy są w mundurach. Telefony wyłączone. Franek, wojna! - powtarzał bez składu i ładu wystraszony sąsiad. - Nie pieprz głupot, chyba się za bardzo uchlałeś - krzyczał do niego przez drzwi. Włączył telewizor i wpuścił sąsiada. Na ekranie jakieś sztandary i muzyka marszowa. Po jakimś czasie pojawia się spiker i informuje o wprowadzeniu stanu wojennego! Potem przemawia Jaruzelski.   - Jaka wojna? - pyta sąsiad jeszcze lekko wstawiony. - Kto z kim ma się bić? - Może Ruscy napadli - próbuje oceniać sytuację Franek.    - Nie pieprz, jacy Ruscy, toć to przyjaciele - stwierdza sąsiad, wychowany na przyjaźni polsko-radzieckiej. - No to kto nas napadł? - Niemcy? Z kim więc ta wojna? - pyta. - Polak z Polakiem od lat wojuje. O dziewczynę, o pole, o miedzę, wpływy, stanowiska - mruknął sąsiad. Usiedli za stołem, na którym żona postawiła odgrzaną kaszankę. Wtem usłyszeli skrzypienie butów na śniegu. Zamilkli wystraszeni. - Coście tacy zestrachani - pyta syn Romana, osiemnastoletni Andrzej. - Myśleliśmy, że ktoś obcy - tłumaczy się sąsiad i zaprasza syna na degustację trunku. Roman polał i zaczęli kosztować kiszkę. - Niezła - ocenił syn Romana. - Nim tu przyszedłem słuchałem Wolnej Europy. Mówili, że Jaruzelski pacyfikuje Solidarność, że wojna w kraju, że naród może zmierzyć się z władzą.    – No, nie gadaj! Jak się ma zmierzyć? Na uzbrojoną armię ludzie pójdą z kilofami, łopatami, a może kamieniami żołnierzy pokonają? – pytał Franek młodszego o siedem lat, pełnego ideałów książkowych, kolegi. W telewizorze tymczasem leciały marsze. Po kilku minutach na ekranie telewizora znów pojawił się generał Jaruzelski. Zastygli. Mówił, że stan wojenny, że wojsko przejmuje władzę. Potem spiker odczytał komunikat, że odcięto telefony i wprowadzono godzinę milicyjną oraz zakaz opuszczania miast bez przepustek... Rozgorzała dyskusja: że będą aresztowania, rewizje, że poleje się bratnia krew i że szybko muszą pozbyć się aparatury do bimbru, co natychmiast zrobili. Z kolei syn sąsiada pobiegł do domu, by ukryć różnego rodzaju bibuły solidarnościowe, które rozdawano na Uniwerku, gdzie studiował i pod kościołem Św. Stanisława Kostki, gdzie chodził na kazania księdza Jerzego Popiełuszki, zachowując pełną konspirację. Późno w nocy rozeszli się nastrojeni patriotycznie i walecznie. Następnego dnia, w poniedziałek, Franek poprosił sąsiada, by wystawił fiata i zawiózł go do gminy. Drogę zawalał śnieg. Zaparkował przed urzędem, a Franek po schodkach wszedł do środka. W holu stał żołnierz, który, po wylegitymowaniu, zaanonsował go komisarzowi wojskowemu. - Panie poruczniku, melduje się szef obrony cywilnej – wykrzyczał Franek. – Może coś trzeba robić? Pomóc? – deklarował.    - Jedźcie do domu szefie Hałas, czekajcie na rozkazy – odparł wojskowy i zagłębił wzrok w jakiś papierach. Pojechał. W domu czekał syn, córka i żona Romana. Usiedli przy kawie i dumali, co mają robić. W telewizji mówili, że zakłady pracy zamknięte a na drogach patrole wojskowe. Nie wolno się przemieszczać - wszyscy spikerzy w wojskowych mundurach. Trwała wojna, choć na dobrą sprawę nie do końca wiedziano, kto z kim walczy. Tu była cisza. Spokój. O aresztowaniach, internowaniu, ukrywaniu się Bujaka itp. wydarzeniach zaczęła powoli informować podziemna prasa, która docierała różnymi kanałami. Kiedy przy kolejnym spotkaniu z Romkiem zastanawiał się Franek głośno, po co ta wojna, przecież kraj zamarł, Polskę odcięto od świata, zablokowano dostawy z importu, w sklepach jest tylko ocet, Romek, powiedział: - Franek, to jest walka o Polskę, by była jak kiedyś, królewską, to znaczy wolną. Rozumiesz? I taka będzie. To padnie w cholerę. To początek końca komuny. Jeszcze trochę i nie będziemy musieli bimbru pędzić, ani w tajemnicy świń szlachtować. Zobaczysz... - No nie wiem. Myślę, że Rosja nie pozwoli. Tak, jak nie pozwoliła w 1968 wyzwolić się Czechom, czy w 1956 Węgrom. Rząd z przewodnią PZPR wygra. Jest silny. Tak, jak wygrał w 1976, aresztując wszystkich prowodyrów strajków.   - Musisz tak mówić, bo jesteś partyjny i masz znajomych w komitecie w Radomiu, ale Polak jest silny i, jak sobie co umyśli, to swego dopnie, Franiu. Ja ci to mówię, a swoje wiem. Przeżyłem okupację, rozgromienie przez bezpiekę miejscowych akowców i tworzenie się nowej komunistycznej władzy. I co po niej? Gdańscy stoczniowcy z Wałęsą na czele w sierpniu ubiegłego roku powiedzieli tej silnej władzy NIE. Myślisz, że stan wojenny ich wystraszy? Zejdą do podziemia i będą tak długo podkopywać, aż ten gliniany gmach partii runie. Wspomnisz moje słowa, bo ja już stary i nie wiem, czy tej radości dożyję.    Andrzej Kamiński   (Fragment książki „Wyrzut sumienia”)  

Aplikacja iotwock.info

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo iOtwock.info




Reklama
Wróć do