
Wybory prezydenckie 2025 roku przejdą do historii jako jedne z najbardziej rozczarowujących. Karol Nawrocki, kandydat popierany przez Prawo i Sprawiedliwość, zwyciężył w drugiej turze, zdobywając 50,89 proc. głosów, pokonując Rafała Trzaskowskiego, na którego zagłosowało 49,11 proc. Różnica wynosząca zaledwie 369 591 głosów, to najmniejsza przewaga w historii polskich wyborów prezydenckich.
Jeśli w naszym kraju jest coś bardziej przewidywalnego od opadów deszczu w długi weekend, to tylko… rozczarowanie po wyborach. I tym razem było podobnie. Karol Nawrocki wygrał nieznacznie, wynikiem na… żyletki. Zdobył niewiele powyżej 50 proc. Pozostali wyborcy - czyli prawie połowa kraju - musi teraz tłumaczyć dzieciom, że demokracja to „niezbyt sprawiedliwy system polityczny, ale nic lepszego do tej pory nie wymyślono”.
Kampania wyborcza, obecnego już prezydenta-elekta, była - jakby to ująć, minimalistyczna. Trochę jak reklama margaryny z lat dziewięćdziesiątych: wszystkim dobrze znana, pełna sloganów i pozbawiona niespodzianek. Polska będzie Polską, Europa nie będzie nas pouczać, rodzina jest święta, a „tęcza” - to nie barwa polityczna, tylko zjawisko meteorologiczne.
A przeciwnik? A jakże - był. Rafał Trzaskowski, który wciąż nie nauczył się, że w Polsce można wygrać tylko wtedy, gdy mówi się o Bogu, krzyżu i… tanim węglu. Jego wizja Polski nowoczesnej, tolerancyjnej i cyfrowej przegrała z wizją Polski zamkniętej na świat, ale otwartej na wspomnienia. Trzaskowski prowadził kampanię jak człowiek, który wierzy, że można przekonać ludzi faktami. A to błąd. Brzmi efektownie, ale nie działa.
A wyborcy? No cóż… Ci z dużych miast, jak zwykle głosowali na Trzaskowskiego. Ci z mniejszych miejscowości - na Nawrockiego. Polska A kontra Polska B, tylko że tym razem Polska B miała więcej determinacji i mniej pytań. Bo po co pytać, gdy odpowiedzi już dawno udzielił Kościół i Telewizja Republika.
Okazało się, że bardziej od przyszłości, chcemy przeszłości. Ale nie takiej, jak w albumach rodzinnych, tylko tej patetycznej, martyrologicznej, z obowiązkowym cytatem z Dmowskiego i rocznicą co trzy dni. Ci, co zagłosowali na Nawrockiego „kupili” lęk zapakowany w patriotyzm. Prosty, skuteczny przekaz. Świat się zmienia? To my się nie zmieniajmy! Pozostańmy przy tym, co dobrze znamy. Wspomnieniach, symbolach, żalu i dumie, czyli historii.
Bo czy Polska w ogóle chce być nowoczesna? Może wolimy być wieczną ofiarą. Romantycznym, nieustannie zdradzanym narodem, który nawet jak idzie do urn, to z poczuciem, że głosuje przeciwko komuś, a nie za czymkolwiek.
Co dalej? No cóż… Czeka nas pięć lat prezydentury człowieka, który zamiast patrzeć w przyszłość i widzieć Unię Europejską jako szansę, postrzega ją jak zagrożenie. I który teraz będzie musiał reprezentować nas wszystkich, także tych, którzy - przypominając sobie wynik wyborów - będą zgrzytać zębami przy śniadaniu.
Ale spokojnie, przecież jesteśmy mistrzami przetrwania. Nie z takimi problemami mieliśmy do czynienia, to co - nie przeżyjemy prezydenta z IPN-u? Co nam zostało? Ironia, poczucie humoru, odrobina autoironii. Może trochę memów, może więcej sarkazmu? No i przede wszystkim, pamięć. Bo chociaż nowy prezydent kocha historię, to my nie możemy pozwolić, żeby ktoś pisał ją za nas po raz kolejny. Jeśli szukacie pocieszenia, to zawsze możemy przecież powiedzieć, że mogło być gorzej. I naprawdę - mogło.
A teraz wracajmy do codzienności. Z nowym prezydentem, starą narracją i tą samą, nieśmiertelną, polską schizofrenią. Zwycięstwo Nawrockiego to majstersztyk demokracji w polskiej wersji. 50,89 proc. głosów, czyli dokładnie tyle, ile potrzeba, by powiedzieć „mamy mandat” i zupełnie tyle samo, by reszta kraju uznała, że właśnie straciła ostatnie złudzenia co do racjonalnego myślenia swoich współobywateli. Kandydat popierany przez partię, która od lat prowadzi kraj pochyłą drogą w stronę nacjonalistycznej melancholii, wygrywa minimalną różnicą głosów - i oto mamy nowe rozdanie, które wygląda jak stare.
Złośliwi mówią, że to nie były wybory, a „rekonstrukcja historyczna”. W końcu prezydentem został człowiek z IPN-u, instytucji, która traktuje przeszłość jak zagadkę, którą należy rozwiązać siłą patriotycznych interpretacji. Nawrocki w kampanii nie obiecywał wiele, poza tym, że „Polska będzie Polską”, „rodzina będzie rodziną”, a Unia Europejska „przestanie nas pouczać”. A jednak wystarczyło. W czasach ogólnej niepewności, najpewniejsza okazała się tęsknota za czymś, co choć trochę przypomina PRL, tylko z orłem w koronie i z Watykanem w pakiecie.
Na pytanie, jak to się stało, że duży kraj europejski, w XXI wieku, wybrał konserwatywnego historyka na prezydenta, można odpowiedzieć tak: wystarczyło odwołać się do emocji. Strach przed obcymi. Tęsknota za tożsamością. I obietnica, że „wrócimy do korzeni”. Tyle, że te korzenie, coraz częściej przypominają kotwicę, która zamiast utwierdzać nas w wartościach, ciągnie na dno. Trudno o większy absurd niż to, że w kampanii wyborczej przyszły prezydent mówił więcej o przeszłości niż o przyszłości. Ale może właśnie o to chodziło. Może Polska nie chce przyszłości. Może woli trwać w martyrologii, w nieustannych rocznicach i wiecznej walce. Może lepiej być romantycznym przegranym, niż pragmatycznym zwycięzcą. W końcu nawet nasz hymn i pieśni narodowe są o klęskach, powstaniach i czekaniu.
A więc mamy prezydenta, który chętniej cytuje Dmowskiego niż Konstytucję. Mamy głowę państwa, która zna więcej dat z II wojny światowej, niż przepisów prawa europejskiego. I mamy kraj, który podzielił się jeszcze bardziej, choć wydawało się, że już głębiej się nie da. Niektórzy twierdzą, że to wszystko można było przewidzieć. Że opozycja była za słaba, za rozdrobniona, że nie umiała mówić językiem ludzi. Że zlekceważyła prowincję. Że internetowe „bańki” nie przekładają się na realne głosy. To wszystko prawda! Ale prawda jest też taka, że wygrała kampania oparta na micie, emocjach i poczuciu krzywdy. Bo Polak, jak wiadomo, najbardziej lubi być ofiarą. A Nawrocki mówił mu rzeczy, które ten chciał usłyszeć. I że to wszystko wina Unii, Niemców, liberałów i LGBT.
Mimo wszystko, chciałbym jednak życzyć nowemu prezydentowi powodzenia, a nam wszystkim wytrwałości. Bo oto znów zaczynamy kolejny, pięcioletni sezon narodowego spektaklu: „jak nie rządzić, a jednak rządzić”. Z człowiekiem w roli głównej, który prowadząc kraj do przodu, patrzy wstecz. Miejmy tylko nadzieję, że kiedy już dojedziemy do ściany, to zderzenie z nią nie będzie zbyt bolesne.
Andrzej Idziak
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.