
Po pierwszej turze wyborów prezydenckich, wszystko znów wróciło do punktu wyjścia. Nikt już nie udaje obiektywizmu. Bo obiektywizm jest nudny, a wybory to przecież show. Największą porażką polskiej demokracji jest to, że wciąż musimy wybierać między tym, co już dobrze znamy. Przez lata uczono nas, że kompromis to cnota. Tylko nikt nam nie powiedział, że kompromis z własnym sumieniem, to… kapitulacja.
Dlaczego budzimy się raz na pięć lat i mówimy „teraz mamy głos”? Bo łatwiej być widzem niż uczestnikiem i łatwiej oceniać niż działać. Głos oddany. Obywatelski obowiązek spełniony. Sumienie czyste. A system? Dalej ten sam. I podział ten sam. Wybór - jak między dwoma kanałami zapowiadającymi pogodę, jeden mówi, że będzie padać, drugi, że może padać. W obu przypadkach warto mieć parasol.
Wygrali ci, którzy mieli wygrać. Bo było ich stać na czas antenowy, zaplecze, billboardy i ludzi od marketingu. Przegrali ci, co przyszli z nowymi pomysłami, ale bez budżetu. Przypominali uczniów, którzy odrobili pracę domową, ale których nauczyciel nie dopuścił do głosu, bo wcześniej już wybrał kogoś innego. Po ogłoszeniu wyników, połowa kraju się cieszy. Druga też.
Ja też napisałbym, że mam się dobrze, ale byłaby to nieprawda, bo po pierwszej turze wyborów prezydenckich, nikt przyzwoity dobrze się mieć nie może. Może się mieć co najwyżej nieźle, jeśli nauczył się sztuki szybkiego zapominania albo stabilnie źle, jeśli cierpi się na chroniczną pamięć obywatelską.
Przebrnęliśmy przez tę pierwszą turę, jak przez kiepsko napisany dramat. Wszystko było przewidywalne: bohaterowie znani, dialogi mdłe, kulisy liche, a publika - jak zawsze - najgłośniejsza. Naród poszedł głosować. Naród wrzucił do urny swoje nadzieje, swoje lęki i swoje obawy „żeby tylko nie ten drugi”. I teraz siedzi przy kubku melisy i powtarza, że to był dopiero początek.
Nie łudźmy się, to nie początek. To trwanie. To niezmienność. To nasza osobliwa narodowa rozrywka: wybrać, by za chwilę żałować. Głosowaliśmy tłumnie, ale niekoniecznie świadomie. Nie chcę brzmieć jak zgryźliwy starzec, ale widząc jak kandydaci atakowali się wzajemnie na wiecach, jak patrzyli na ludzi jak na słupki w sondażach, mam ochotę otworzyć okno i krzyknąć, jak kiedyś bohater pewnego filmu: „Nie mam już siły!”.
I tak sobie myślę, że tegoroczne wybory w naszym kraju są jak pogoda w maju, niby taka jak co roku, ale jakaś… dramatycznie chłodna. Znów mam wrażenie, że przegrała demokracja. Jakby cała ta kampania, której byliśmy świadkami, była tylko widowiskiem - czymś między teleturniejem a reklamą suplementu diety.
I znów, wszyscy mamy nadzieję, że druga tura coś zmieni. Zmiana, owszem, przyjdzie. Ale niekoniecznie taka, o jakiej myślimy. Może zmieni się narracja, może kolor krawata, może retoryka - z „polaryzacji” na „jedność”. A może nic się nie zmieni…
Mimo wszystko zachowajmy jednak pogodę ducha. Bo jeśli jej zabraknie, to naprawdę zostanie nam już tylko głosowanie przez łzy. A tego nie życzę nikomu. Za tydzień znów zobaczymy się przy urnie. I zagłosujemy. Z przekonaniem lub nie, ale na pewno z odrobiną niesmaku, którego nie zatuszuje nawet snus włożony do ust.
Przed nami wybór, nie tyle między konkretnymi kandydatami, co między pustymi obietnicami a nadziejami, że jednak coś się zmieni. I nie wiem jak Wy, ale ja wybieram człowieka, który ma swój „plan na Polskę”. Patriotyzm z ulotki i „obywatelskość” dla wybranych, w ogóle mnie nie przekonuje!
Andrzej Idziak
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie