
Boże Narodzenie – święto rodzinne. To czas refleksji, czas rozrachunku swoich dokonań i czas wspomnień. W tym okresie na myśl zawsze przychodzi mi pierwsza wigilia w Polsce w roku 1946, po pięciu latach przebytych na Syberii, dokąd władze radzieckie, w bydlęcych wagonach, wywiozły moją matkę, mnie i czwórkę rodzeństwa za to tylko, że byliśmy Polakami.
Celestynów był końcową stacją pięcioletniej tułaczki wojennej mojej rodziny po dalekich i głodnych krajach Związku Radzieckiego.
Nowa rzeczywistość: celestynowskie, prawdziwie polskie gimnazjum, wszędzie słychać polską mowę, kościół i bijące dzwony.
W roku 1946 zima w Polsce była ostra. Śnieg zasypał drzewa i ulice Celestynowa. Wąskie, wydeptane w śniegu ścieżki i gwieździste niebo przypominały tamte straszne zimy syberyjskie. W Celestynowie nie było elektryczności. Paliło się lampy naftowe. Był to jednak luksus, porównując je ze smrodliwymi kagankami. Na opał rąbaliśmy z rodzeństwem sztachety z płotu, a od czasu do czasu udawało się zdobyć z leśniczówki szczapy sosnowe, które przywoziliśmy do domu na małych saneczkach.
Święta Bożego Narodzenia i ten pierwszy w Polsce wieczór wigilijny obchodziliśmy już ze swoją, szczęśliwie odnalezioną, siostrą Marysią, ale jeszcze bez ojca, który jako oficer armii gen. Sikorskiego przebywał na zachodzie Europy.
Na stole wigilijnym był prawdziwy opłatek, chleb, ryba i kluski z makiem. W pokoju stała ustrojona choinka i paliły się kolorowe świeczki. Śpiewaliśmy kolędy i zajadaliśmy smakołyki, o których jedynie marzyliśmy na Syberii.
Zadumałam się, wpatrując w okno i padający za nim śnieg. Przypomniała mi się wigilia i choinka, którą mama przyozdobiła paskami pociętej gazety i świętymi obrazkami, przemyconymi na Syberię w książeczce do nabożeństwa. Na drewnianym stole małe kawałki czarnego chleba dla każdego, nawet dla nieobecnego ojca, który był gdzieś na froncie i siostry Marysi, która została w kraju. Kawałki cebuli, czosnek i gorąca zupa, a raczej woda z całymi kartoflami. To była dla nas uczta wigilijna na Syberii. Śpiewaliśmy kolędy, gdy do drzwi ktoś zastukał. Przyszły rosyjskie kobiety zobaczyć nasze Boże Narodzenie, święte obrazki jawnie powieszone na choince i krzyżyk ułożony z kawałków drewna. Widząc to, płakały rzewnymi łzami, a my z nimi. Potem, gdy już wypłakaliśmy się, Rosjanki spod chust wyciągnęły kosze pełne chleba, marchwi, kwaszonej kapusty, kartofli... W moich dziecięcych oczach święty Mikołaj miał wtedy postać tych właśnie rosyjskich kobiet, które zostały z nami na wieczerzy i słuchały polskich kolęd. Widziałam ich roziskrzone oczy, gdy słuchały opowieści mamy o innym świecie. O wolności i innym życiu daleko stąd, gdzie jest nasza Ojczyzna. Wielka była ich radość, gdy na pożegnanie matka dała im święte obrazki, które głęboko ukryły pod chustami.
Moją zadumę przerwało kołatanie do drzwi. Czyżby święty Mikołaj? – pomyślałam. Ale byli to nasi nowi koledzy, którzy przyszli zabrać nas do kościoła na pasterkę. Wprowadzili nas na chór, gdzie celestynowska młodzież śpiewała kolędy. Widzę kątem oka, jak koleżanki i koledzy szturchańcami pokazują na mnie. Chyba wyglądam niczym zagubiona owieczka. Jednak przełamałam wzruszenie i drżącym głosem zaczęłam powtarzać za nimi słowa: „Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem wesoła nowina…”.
Jednak pierwsza w pełni prawdziwa rodzinna wigilia po latach wojny była w 1947 roku, gdy do kraju powrócił nasz ojciec. Przywiózł ze sobą spore bagaże z żywnością, której w Polsce brakowało. Herbata, kakao, czekolada, mleko w proszku, cukier w kostkach...Wieczerza wigilijna była więc obfita. Otrzymaliśmy też upominki gwiazdkowe. Do dzisiaj mam zachowaną książeczkę do nabożeństwa, którą wtedy dostałam od ojca. Włożone są tam obrazki z Betlejem i śpiewnik kolęd polskich śpiewanych przez wojsko polskie na pierwszej pasterce, którą odprawiał biskup polowy w Jerozolimie.
Ojciec, tuląc nas, długo opowiadał o swoich samotnych wigiliach w rosyjskim więzieniu, a później w wojsku gen. Andersa na ziemiach Iranu i, wtedy jeszcze palestyńskiej, Jerozolimy. My z kolei opowiadaliśmy o swoich zagubionych w tajdze dniach i znów w opowiadaniach święty Mikołaj miał twarz tych rosyjskich kobiet, a czekolada miała smak przyniesionych przez nie pieczonych kartofli i marchewki.
Ta wigilia 1947 roku była prawdziwie radosna, bo byliśmy wszyscy razem i w Polsce. Dzisiaj wspominam te chwile z nostalgią, ale zasiadając do wigilijnej wieczerzy, znów będę wpatrywała się w okno i wspominała syberyjskiego „świętego Mikołaja”, który sam mając niewiele, podzielił się z nami jedzeniem.
Danuta Nowakowska
PS. Wspomnienia autorki spisał nasz redakcyjny kolega, Andrzej Kamiński
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie